Relacja z letniego etapu kursu taternictwa jaskiniowego z perspektywy osoby z wątpliwą wiarą w siebie i tysiącem scenariuszy w głowie :)

Autorka: Ania Mackiewicz

Grupa, którą współtworzyłam razem z Kasią, Bartkiem i Łukaszem oraz naszym instruktorem Marcinem rozpoczęła kurs od jaskini Marmurowej na której to akcji zostałam wytypowana na kierownika, jak się potem okazało żaden ze stworzonych w mojej głowie scenariuszy nie zakładał jednocześnie deszczu, gradu oraz burzy,  które to dopadły nas pod koniec podejścia pod otwór jaskini. Szybkie przebieranie z mokrego w mokre i ucieczka przed deszczem do (o losie!) Sali Deszczu. Zjeżdżając w dół można było usłyszeć śpiew jednej z osób, która znajdowała się na dole, był to chyba Łukasz – wtedy jeszcze nie wiedziałam, że trafiłam do chyba najbardziej rozśpiewanej ekipy, której to śpiew podnosił na duchu, kto wie czy przemieszczanie się po jaskiniach bez najlepszych w naszym mniemaniu hitów byłoby takie samo, czy uśmiech na mojej twarzy gościł by tak często pomimo trudności. Razem z nami była również ekipa Krzysztofa w składzie: Sylwia, Asia F., Sebastian, Janek i Robert, która to odbiła do Studni Kandydata. My za to skierowaliśmy się do Czarnej Baszty. Wychodzenie na powierzchnię pozwoliło się trochę rozgrzać. Wracając zaraz za Piecem na chwilę przywitało nas słońce, a jego promienie pozwoliły na chwile zapomnieć o przemoczeniu i zmęczeniu.

Dzień był bardzo trudny ale jeszcze wtedy nie pojawiło się w nim pytanie „Po co ja to sobie robię?” zregenerowany organizm pomógł podołać temu co nas spotkało. To pytanie za to pada potem wielokrotnie, przeplatane mniej cenzuralnymi słowami. 

Następny dzień zakładał trawers Czarnej, akcja jaskiniowa wokół której narosły kursowe legendy dotyczące czasu przejścia czy spontanicznych, przypadkowych kąpieli w Szmaragdowym Jeziorku. Końcowe podejście sprawiło mi „mały” problem. Ciężki wór dawał popalić, mięśnie piekły, a obtarcia z poprzedniego dnia przypominały że są. Pogoda również nie nastrajała i nie poprawiała i tak pesymistycznej wizji swoich możliwości. Teraz wiem, że gdyby nie wsparcie zespołu moja głowa nie pozwoliłaby mi iść dalej. Zjechaliśmy na dół lina została zdjęta, pozostało jedynie iść do przodu. Zespół zaczynał się realizować wokalnie, a placki zrobione przez Łukasza dodawały sił.

Plan został wykonany, całość zajęła nam ok. 7h. Słońce, które pojawiło się tego popołudnia, nie opuszczało nas już do końca kursu. Udało się bezpiecznie wrócić na bazę.

Pomimo dość sprawnej i bezpiecznej akcji dnia poprzedniego i pięknej pogody, moja psychika nie miała się najlepiej, mięśnie komunikowały sprzeciw, a w głowie plątała się cała masa myśli nie wnosząca nic pozytywnego. Pomimo, że szliśmy do jaskini Wielkiej Śnieżnej, mojego największego marzenia tego kursu, głowa nie pomagała, ani na podejściu ani w jaskini.

Chwila oddechu przy Wielkiej Studni i zjazd. Pierwszy raz zobaczyłam to co słyszałam z opowieści. Miejsce przy którym można się wzruszyć jak i pomyśleć o tym jak będzie wyglądał powrót. Dotknęło mnie jedno i drugie. Zespół powędrował do Suchego Biwaku, ja osiągając Prożek Johnnego za II płytowcem postanowiłam powoli wycofywać się na powierzchnię. Dzień był dla mnie najtrudniejszy, ale i przełomowy.

Wiem, że gdyby nie mój zespół i nie praca nad sobą, nie pokonałabym tych słabości, które potęgowały się każdego dnia.

Następnego dnia szkolenie z pracownikiem TPN pozwoliło na zregenerowanie sił fizycznych, jak i spojrzenie z innej perspektywy na to czego do tej pory doświadczyłam.

Droga, nie cel – słowa wypowiedziane przez Kasię w poprzednich dniach stały się moim mottem. Starałam się wykorzystać wszystkie rady, które otrzymałam w poprzednich dniach, ale przede wszystkim wyłączyć głowę. Dzięki temu Kobylarzowy Żleb nie był walką o życie. Dość szybko znaleźliśmy się pod wejściem do Jaskini pod Wantą na której dnie można było usłyszeć „Miętusiańskie Tango” jak i zjeść placka czy napić się kawy. Przy wychodzeniu i deporęczowaniu nie padło w mojej głowie żadne pytanie.


Foto: Marcin Gala


Ptasia Studnia była moja ostatnią jaskinią. Była dla mnie podsumowaniem wszystkiego na tym kursie. Wyjście z niej było dość wymagające, popełniając błąd i zakładając ciężki wór na plecy zamiast go podpiąć pod siebie trzeba było trochę się pomęczyć.

Nie była to najbardziej pozytywna akcja, jaskinia mnie trochę przytłoczyła, była duża, lekko mroczna, wychodzenie było dla mnie trudne. Gdy szliśmy w stronę szlaku, a słońce chyliło się ku zachodowi wiedziałam, że chyba nigdy nie odpowiem sobie w pełni na pytanie „Dlaczego?”. Jest zimno, mokro, brudno. Może pojawić się okropne zmęczenie, głód, ból i walka ze słabościami, ale mimo to chcesz tam być. Wychodzisz styrany, a jednocześnie gdzieś w głębi silniejszy i dalej chcesz to robić… a to chyba wbrew instynktowi, a może właśnie taki jest instynkt grotołaza 🙂

Foto: Marcin Gala

Podziękowania dla wszystkich, a w szczególności dla rozśpiewanej, wspierającej, z genialnym poczuciem humoru ekipy – Kasi, Łukasza, Bartka i Marcina.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *