Autor: Artur Wachnicki
Wykład, czyli Prolog
21 marca 2023 roku w Pałacyku Konopackiego na warszawskiej Pradze pojawiła się pewna interesująca postać. Postać ta była dobrze znana niektórym członkom Speleoklubu Warszawskiego, a przybyła do nas, aby opowiedzieć o historii Twierdzy Kłodzko oraz tajemnicach skrywanych przez kłodzkie podziemia. Po wykładzie, który wysłuchaliśmy z zapartym tchem, w oczach niektórych z nas można było dostrzec wyraźny błysk. Wśród osób, które „zachorowały” na Twierdzę Kłodzko znalazł się również autor niniejszego tekstu…
Akcja Kłodzko, czyli Grotołazi w Kleszczach Twierdzy
Nieco po ponad 4 miesiącach od pamiętnego wykładu, na skrzynkach mejlowych kursantów oraz członków klubu pojawiło się zaproszenie na wspólny wyjazd do Kłodzka, właśnie w celu poznania przedmiotu marcowej pogadanki. Na zaproszenie odpowiedziało kilkunastu klubowiczów.
W piątkowe popołudnie 18 sierpnia kilka drużyn wyruszyło samochodami w kierunku Kotliny Kłodzkiej. Jako że grotołaz – podobnie jak samuraj – nie ma celu, lecz jedynie drogę, postanowiłem zadbać o to, aby moja odbywała się w doborowym towarzystwie, wobec czego drogę umiliły mi pasażerki w osobach Ani P., Asi M. oraz Asi K. Do bram Twierdzy dotarliśmy około godziny 23:30. Po krótkim oczekiwaniu z mroku wyłonili się Paweł N. oraz Stanisław M., którzy wpuścili nas na teren, przy czym Stasiek w swej nieskończonej dobroci cierpliwie poprowadził nas do miejsca, które przez dwie kolejne noce miało być naszym lokum. Może zabrzmi to banalnie, ale już samo nocne lawirowanie samochodem pośród wewnętrznych murów Twierdzy dało nam pojęcie z jak ogromnym i skomplikowanym obiektem mamy do czynienia!
Po kilkunastu minutach dotarliśmy do małego placu położonego między wejściem do Donjon stanowiącym centralny punkt Twierdzy oraz Wielkimi Kleszczami. Te ostatnie są potężną budowlą, przypominającą z lotu ptaka literę M, która stanowiła koszary dla żołnierzy obsługujących forteczne armaty. W zachodniej części Wielkich Kleszczy znajduje się pomieszczenie, w którym z kolei zostaliśmy skoszarowani my – warszawscy (choć nie tylko!) grotołazi. Po przemieszczeniu się do środka przekonaliśmy się, że Akcja Kłodzko trwa już w najlepsze. Pośród osób głośno dyskutujących przy drewnianej ławie o historii i minionych losach Twierdzy, dało się dostrzec sprawcę całego zamieszania w osobie Kornela Drążkiewicza – pasjonata historii ziemi kłodzkiej (oczywiście z Twierdzą na czele!), przewodnika i jednocześnie wicedyrektora muzeum, którym stała się obecnie Twierdza. Oczywiście to właśnie Kornel był postacią, która w marcu wygłosiła pamiętny wykład, a na zaproszenie której wszyscy radośnie przybyliśmy. Byłoby w tym miejscu nietaktem nie podkreślić, że Gospodarz zadbał o to, aby wspomniane wcześniej rozmowy nie toczyły się przy pustym stole oraz aby wszyscy poczuli się mile widziani. Nie wiem jakie odczucia mieli inni, jednak w moim przypadku ten plan zdecydowanie się powiódł.
Nasza dopiero co przybyła grupka zgarnęła pod pachy wolne polówki i po zasypaniu ich stertami bagaży (na znak objęcia w posiadanie, oczywiście) dołączyła do dyskutantów. Po paru chwilach dołączyli do nas ostatni przybyli klubowicze. Jak się okazało, czekała na nas jeszcze atrakcja w postaci nocnego wyjścia na Wieżę Widokową. Już w pełnym składzie wyruszyliśmy w kierunku wspomnianej bramy prowadzącej do Donjon. Po jej przekroczeniu naszym oczom ukazał się spory plac, nad którym górowała wtapiająca się w nocne niebo wieża. Metodycznie więc zaczęliśmy przemieszczać się ku pochylni prowadzącej do wejścia do wieży, aby po pokonaniu mieszczącej się w niej przeszkody terenowej w formie schodów, dotrzeć na jej szczyt. Wieńczący wieżę dach otoczony jest wąskim chodnikiem, który przy odrobinie dobrej woli (a tej, zaprawdę, nikomu z nas nie brakowało) pełni funkcję tarasu widokowego. Co ciekawe, na dachu wieży umieszczone jest mnóstwo anten, ale również kamer śledzących życie toczące się na ulicach Kłodzka. Oczywiście grotołaz to człowiek dociekliwy, wobec czego nie omieszkaliśmy połączyć się z tymi kamerami i podjąć próby zlokalizowania osobnika pracującego w pocie czoła młotem pneumatycznym o godzinie 1 w nocy w centrum miasta. Niestety nasze próby spełzły na niczym, wobec czego po krótkiej dyskusji, której owocem był wniosek, że z pewnością źródłem hałasu jest właśnie trwający napad na bank, wróciliśmy do kazamaty, w której udaliśmy się na spoczynek.
Dzień Pierwszy, czyli Grotołaz jako Atrakcja Turystyczna
Noc w Wielkich Kleszczach minęła dość szybko, na szczęście jednak umówiliśmy się wcześniej z Kornelem na spotkanie w okolicach godziny 9, co pozwoliło wylegiwać się większości z nas do 8. Podstawą naszego planu działania na ten dzień było dostać się do tuneli pod Twierdzą i zwiedzić chodniki kontrminowe. Ostatecznie po pożarciu śniadania i przygotowaniu na nadciągającą przygodę, wyruszyliśmy w stronę wejścia do “labiryntu” około godziny 9:45. Żyć nie umierać! Po dotarciu do wejścia okazało się, że akurat w pomieszczeniu prowadzącym do tuneli znajdują się turyści, którzy dopiero co rozpoczęli zwiedzanie. Jako cywile zmuszeni bylibyśmy do zaczekania na swoją kolej, jednakże mieliśmy status “gości twierdzy”, wobec czego Kornel w całej swej przebiegłości zaproponował:
– Wejdźmy bokiem.
Jako że Gospodarzowi nie wypada odmawiać, a jednocześnie okutani w kombiaki czuliśmy się na przygrzewającym słoneczku jak ziemniaki w mundurkach, ochoczo ruszyliśmy w stronę drzwi, które były ukryte w murze paręnaście metrów od nas. Po wejściu do wnętrza znaleźliśmy się w jednym z pomieszczeń zaaranżowanych specjalnie do nocnego zwiedzania twierdzy. Otoczeni przez przedmioty przybliżające wygląd wyposażenia Twierdzy w czasach kiedy pełniła funkcje militarne, wysłuchaliśmy krótkiej pogadanki o jej historii oraz o tym co nas może czekać podczas przemierzania tuneli. Kiedy wspomniana wcześniej wycieczka opuściła pomieszczenie wejściowe, wtargnęliśmy do niego my. Mając przed oczyma umieszczony na jednej ze ścian plan tuneli Twierdzy, wysłuchaliśmy co Kornel miał do powiedzenia na temat powstawania tych korytarzy, przeznaczenia chodników kontrminowych oraz historii ich eksploracji, która od kilkudziesięciu lat jest blisko powiązana z działalnością Speleoklubu Warszawskiego. Mogliśmy też zrozumieć skąd wzięła się nazwa miner i dlaczego bardziej powinna kojarzyć się ona z minami niż szeroko pojętym górnictwem.
I w ten sposób doszliśmy do ulubionego punktu każdego grotołaza, czyli zejścia pod ziemię (z pewnych źródeł wiem, że u niektórych egzemplarzy ten punkt zajmuje dopiero drugie miejsce, ustępując jedynie wyjściu na powierzchnię). Naszą wycieczkę rozpoczęliśmy od wdrapania się do rynny w jednym z korytarzy odwadniających i ruszeniu w stronę nieco bardziej oddalonych korytarzy. Sieć tuneli jest na tyle gęsta, że nie będąc osobą obcującą z nimi na co dzień, bardzo łatwo można stracić orientację w swoim położeniu. A więc straciłem ją i ja.
W zależności od wieku tuneli zwiedzaliśmy je pełzając na czworaka, przemykając chyłkiem, lub spacerując w pozycji niemal wyprostowanej. Rozmiary korytarzy pod Twierdzą różnią się ze względu na ich wiek (na ogół im nowsze, tym łatwiej się nimi poruszać), ale również przeznaczenie. Od głównych korytarzy odchodzi wiele odnóg, a większość z nich kończy się korytarzami, w których umieszczane był miny. Po ich bokach często mogliśmy dostrzec wnęki, w których umieszczano drewniane belki, które miały chronić tunele przed efektami eksplozji min w ich końcowych partiach. Ciekawym rozwiązaniem, które zostało zastosowane w korytarzach było oznaczenie ich różnym kolorem światła w zależności od tego jak stare był poszczególne z nich. I tak najstarsze z korytarzy oświetlone zostały ciepłym światłem – niemal żółtym – podczas gdy najnowsze oświetlone były światłem zimnym, bardziej zbliżonym do światła dziennego. Oczywiście powyższe dotyczy przede wszystkim korytarzy dostępnych turystycznie, a ponieważ my realizowaliśmy program zdecydowanie rozszerzony, niezbędne było wspomaganie się czołówkami.
Podczas przemierzania tuneli mieliśmy szansę zwrócić uwagę na takie szczegóły, jak wmurowane w ściany tuneli elementy innych budowli, w tym istniejącego w tym miejscu wcześniej zamku, kosztem którego Twierdza została rozbudowana. Nad jednym z rezerwuarów, w których załoga Twierdzy gromadziła wodę, mogliśmy również dostrzec znak studniarza, który widniał również w Kłodzku nad jedną ze studni. Pozwala to wyobrazić sobie z jakim rozmachem Twierdza była wciąż rozbudowywana i modernizowana, a także jak wiele osób było w to dzieło zaangażowanych.
Kolejną ciekawostką, którą napotkaliśmy pod kłodzką ziemią, były tzw. blendy. Były to nieosłonięte fragmenty tuneli, które od warstwy ziemi odseparowane były jedynie dość luźno, aczkolwiek stabilnie ułożonymi kamieniami. Służyły one jako punkty początkowe do dalszej rozbudowy sieci tuneli, ale mogły być również wykorzystywane do budowania stanowisk dla min. Niestety część z nich została zniszczona przez samozwańczych poszukiwaczy skarbów, którzy w minionych latach rozkopywali je będąc pewnymi, że “tam na pewno coś musi być”. No nie musi.
Znalazło się również coś dla fanów ciekawych rozwiązań inżynieryjnych. W stropach niektórych korytarzy wykonane były wnęki, które kończyły się kamiennymi płytami. Rozwiązanie to miało na celu osuszanie tuneli. Według zamysłów jego pomysłodawców woda miała skraplać się na kamiennych płytach rzekomo chłodniejszych od otaczających je wymurowanych elementów. Wszystko wskazuje na to, że pomysł ten od razu wszedł w fazę wdrożenia z całkowitym pominięciem warstwy teoretycznej, ponieważ zupełnie nie działał.
Jako że do tej pory przemieszczanie się po podziemiach Twierdzy było dość komfortowe jak na warunki podziemne, musiał nastąpić w tej materii pewien zwrot. Aby dotrzeć do tuneli po zewnętrznej stronie fosy należało przejść przez tunel częściowo zalany wodą. Najprawdopodobniej z grzeczności Kornel zapytał czy nasz kolektyw pragnie opuścić swoją strefę komfortu i zanurzyć kilkanaście par swoich odnóży w zimnej i niezbyt przejrzystej wodzie, czy raczej zmienić kierunek wycieczki na mniej uciążliwy. Odpowiedzi, które padły z naszej strony stworzyły dość szerokie spektrum, co również było przejawem wzajemnej kurtuazji. Nie chcieliśmy bowiem wykazać się nadmierną łapczywością grotołazów w stosunku do pchania się tam, gdzie zazwyczaj pchać się nie należy (może się zdarzyć, że niektórzy z członków wyprawy będą uparcie twierdzić, że faktycznie nie chcieli się moczyć, ale nie należy im wierzyć). Po tej wymianie grzeczności cała nasza grupa, oczywiście prowadzona przez Kornela, wkroczyła po uda do zalanego wodą tunelu i już po chwili znajdowaliśmy się w wysokich tunelach po drugiej stronie fosy. Tam dowiedzieliśmy się nieco o stanowiskach strzelniczych oraz kilku kolejnych architektonicznych wtopach dawnych budowniczych Twierdzy. W drodze powrotnej, ku naszej uciesze, znów pokonaliśmy zalany tunel i po paru minutach spaceru przekroczyliśmy murowaną furtę, za którą przywitały nas promienie słońca. Tu spędziliśmy parę minut wylewając wodę z kaloszy, ściągając nadmiarowe warstwy odzienia i posilając się. Nie był to jednak koniec atrakcji, ponieważ czekały nas dwa bonusy.
Kiedy już w miarę ogarnęliśmy się po wyjściu na powierzchnię, ruszyliśmy ponownie w stronę wejścia do tuneli, gdzie rozpoczynaliśmy naszą przygodę. Podczas gdy część z nas rozsiadła się wygodnie na ławeczkach dosuszając na powietrzu swoje stopy, Kornel wraz z gronem akolitów udał się do stolarni w poszukiwaniu trójnoga i drabinki linowej. Przed wejściem do podziemi znów zrobiło się tłoczno, ponieważ – jak się okazało – następnym punktem całego zamieszania miało być zejście do komory zbiornika wodnego. Nad przypominającym studzienkę kanalizacyjną wejściem do zbiornika rozstawiony został trójnóg i kolejni szczęśliwcy zaczęli schodzić po drabince, zanurzając się w bijący z cysterny przyjemny chłód. Niestety ten element zwiedzania był dość ekskluzywny, ponieważ na półce wewnątrz zbiornika było w stanie zmieścić się jedynie parę osób na raz. Wobec tego ci, którzy dopiero chcieli zejść do zbiornika byli zmuszeni poczekać na to aż któryś z poprzedników wygrzebie się na powierzchnię.
Kiedy ostatni z grotołazów opuścił wnętrze zbiornika, zabezpieczyliśmy na powrót wejście do niego i ruszyliśmy w kierunku bramy wejściowej Twierdzy. Po pokonaniu zaledwie kilkudziesięciu metrów dotarliśmy do niepozornego miejsca, które miało być dla nas zwieńczeniem sobotniej eskapady. Kornel sięgnąwszy po dość pokaźnych rozmiarów pęk kluczy wybrał jeden z nich i otworzył kolejne z setek drzwi znajdujących się w murach Twierdzy. Okazało się, że dwa małe pomieszczenia za drzwiami służyły kiedyś jako mały sklepik czy barek, ale właściciel biznesu opuszczając to lokum pozostawił po sobie niemałą stertę utensyliów, które nadgryzione zębem czasu stały się kupą śmieci. Po przejściu do drugiego, mniejszego pokoju naszym oczom ukazał się punkt startowy naszej ostatniej atrakcji. Zdaje się, że zaczynaliśmy pomału wypracowywać jakiś kanon działania, ponieważ tym punktem po raz kolejny okazało się wieko studzienki. Po jego odsunięciu naszym oczom ukazała się kilkumetrowa studnia wraz z zamontowaną w niej drabinką. Stan drabinki wskazywał wyraźnie na to, że za jej pomocą szybciej można by było dostać się do Krainy Wiecznych Łowów niż na dno studzienki, wobec czego w ruch ponownie poszedł trójnóg oraz drabinka linowa. Sama studzienka prowadziła do dość ciasnego tuneliku, który odwadniał część otaczającego nas terenu. My mieliśmy udać się “pod prąd” i, po przeczołganiu się kilka-kilkanaście metrów po błotnistym spągu, dotrzeć do miejsca, które miało być finalnym punktem naszej sobotniej eskapady. O ile nasz punkt startowy był ukryty przed oczyma świata w jakiejś zapomnianej klitce, o tyle punkt końcowy nie mógłby być bardziej wyeksponowany. Turyści wchodząc przez wspomnianą bramę przechodzili nad zakratowaną wnęką, która normalnie nie rzucając się w oczy, tym razem wypluwała ze swych wnętrzności kolorowych ludzików w przemoczonych kombinezonach. Do tej pory mijający nas turyści spoglądali na nas z lekkim zaciekawieniem (“chyba coś remontują” – jak to szepnął do swej towarzyszki jeden pan), natomiast teraz z pewnością przeobraziliśmy się w pełnowymiarową atrakcję turystyczną. O ile przemierzanie historycznych tuneli i poznawanie ich historii jest całkiem niezłym uzasadnieniem naszej dotychczasowej działalności, to na usta może cisnąć się w tym momencie pytanie co pchnęło nas do dobrowolnego przejścia po śmierdzącym kanale odwadniającym. Odpowiedź jest oczywista – to, że tam nas jeszcze nie było.
Jako że nasz Gospodarz spieszył się tego popołudnia na pociąg, a i tak dość mocno nagiął swój zegarek rozszerzając zakres oferowanych nam atrakcji, udał się z paroma naszymi kolegami z powrotem do magazynku aby odnieść używany sprzęt. Paru z nas tymczasem przywróciło ład i porządek zasuwając kratę studzienki przed bramą i zamykając otwarte wcześniej drzwi na wiszącą przy nich kłódkę samozatrzaskową. Dlaczego tak wyszczególniam typ kłódki? Ano dlatego, że po powrocie Kornela z magazynku okazało się, że wszystko fajnie, ale cały jego potężny pęk kluczy został w jednym z zamkniętych pomieszczeń. Przed nami stanęło widmo ponownej przeprawy ochotników przez kanałek, ale przeszkodą nie do pokonania była studzienka, która wcześniej była naszym punktem wejściowym. Pokonanie w górę kilku metrów śliskich ścian bez zabezpieczenia mogłoby się udać, ale ryzyko było zbyt duże. Szczęśliwie okazało się, że w Twierdzy znalazł się jeszcze jeden klucz (tak naprawdę to był trzeci, ponieważ drugi był zamknięty w biurze, do którego klucz były w zatrzaśniętym przez nas pęku – jak pech, to pech). Nieszczęśliwie okazało się, że znalazł się on kompletnie po drugiej stronie Twierdzy, co pchnęło Kornela do przymusowej wycieczki na wskroś terenu fortecy.
Tak czy inaczej cała przygoda zakończyła się szczęśliwie, a my podziękowaliśmy naszemu Gospodarzowi za poświęcenie nam czasu i zapewnienie niesamowitej przygody, którą większość z nas na pewno na długo zapamięta. Rozstaliśmy się uśmiechnięci i po krótkim pożegnaniu grupa grotołazów udała się w stronę naszej kazamaty, aby zażyć prysznica, a swoje odzienie poddać suszeniu. Kolorowe kombinezony rozwieszone nad dwoma ramionami Wielkich Kleszczy po raz kolejny przykuły wzrok zwiedzających fortecę i wyraźnie zaznaczyły naszą obecność.
Pod wieczór podzieliliśmy się na dwie grupy, które udały się w różnych kierunkach na poszukiwanie jak najlepszych jadłodajni. Ta, do której dołączyłem ja, udała się w kierunku centrum miasta. Po odnalezieniu odpowiedniego lokalu i napełnieniu żołądków postanowiliśmy pójść jeszcze na mały spacer. Podczas wędrówki po tunelach Twierdzy Kornel kilkakrotnie wspomniał o położonym kilka kilometrów dalej niszczejącym Forcie Owcza Góra. Obraliśmy go sobie więc na cel naszej wędrówki. Po kilkudziesięciu minutach dotarliśmy do celu, a naszym oczom ukazała się nieco mniejsza wersja Twierdzy Kłodzko. Jednak w przeciwieństwie do swojej siostry, nad którą kłodzcy pasjonaci roztoczyli opiekę przywracając jej metodycznie dawny blask, Fort Owcza Góra ukazał się nam jako zarośnięte drzewami i popadające w ruinę miejsce. Postanowiliśmy jednak obejść Fort dookoła, wzdłuż okalającej go fosy, tylko po to aby na końcu tej drogi natknąć się na zamknięty teren budowy. Okazuje się bowiem, że Owcza Góra doczekała się podjęcia prac rewitalizacyjnych. Pozostaje mieć nadzieję, iż Fort doczekał się tak dobrych gospodarzy jak Twierdza Kłodzko, i – kto wie – być może za parę lat członkowie Speleoklubu Warszawskiego będą mieli okazję poznać od kuchni również ten wspaniały obiekt!
Podczas powrotu do Twierdzy wstąpiliśmy do mieszczącego się u jej stóp pubu, gdzie dowiedzieliśmy się, że w całym mieście trwa awaria, na skutek której nigdzie nie ma bieżącej wody. Z lekkim niepokojem wróciliśmy pod Wielkie Kleszcze i przekonaliśmy się, że Twierdza Kłodzko wciąż jest fortecą z prawdziwego zdarzenia, ponieważ wodny kryzys dotykający miasto jej zupełnie nie dotyczy. Ten obfitujący w atrakcje dzień zakończyliśmy przy wspólnym stole, prowadząc dyskusje na temat Twierdzy, sprzętu, jaskiń oraz wysłuchując opowieści o przygodach bardziej doświadczonych kolegów.
Dzień Drugi, czyli Jedni w Dół, Drudzy w Górę
Drugi dzień naszego pobytu na Dolnym Śląsku był zarazem ostatnim, więc każdy z nas chciał go dobrze spożytkować. Dla tych, którzy posiadali Kartę Taternika Jaskiniowego przewidziana została akcja w Szczelinie Wojcieszowskiej, więc rano parę pojazdów wypełnionych ludźmi oraz sprzętem jaskiniowym wyruszyło w stronę Gór Kaczawskich, gdzie znajduje się ta jaskinia. Niestety pozostali – w tym ja – musieli sobie nieco inaczej zorganizować czas. Wraz z moimi stałymi już towarzyszkami podróży wyruszyliśmy w kierunku Lutyni. Ania i Asia K. wyruszyły stamtąd na pieszą wędrówkę w kierunku góry Trojak, natomiast ja wraz z Asią M. wróciliśmy do Lądka-Zdroju. Stamtąd, wyposażeni w sprzęt wspinaczkowy, rozpoczęliśmy podejście na górę od strony miejscowości. Po dotarciu na szczyt poświęciliśmy nieco czasu na obejrzenie wszystkich porozrzucanych po nim skał. Nie omieszkaliśmy również wdrapać się na zainstalowane na skale Trojan tarasy widokowe, z których mogliśmy podziwiać panoramę Sudetów – w tym takich szczytów jak Śnieżka czy Śnieżnik – ale również obserwować szalejących na szlakach poniżej nas, kolarzy górskich.
Po zapoznaniu się z okolicą i krótkim odpoczynku, jako cel wspinaczki wybraliśmy skałę Trojan. Jako że wszystkie drogi wspinaczkowe biegły tak, że były świetnie widoczne z górujących nad nimi tarasów widokowych, również i tutaj zdarzyło nam się pełnić rolę atrakcji turystycznej wobec osób przebywających na nich. Nikczemnie podsłuchując niektóre z rozmów prowadzonych nad naszymi głowami mogliśmy dowiedzieć się między innymi, że wspinaczka górska tylko tak strasznie wygląda, lecz w rzeczywistości jest niezwykle bezpieczna. To dość odważna teza jak na kogoś, kto nie wisi kilka metrów nad śmiercionośnymi skałami, ale kimże jestem, aby ją kwestionować?
Tego dnia również doskwierał nam upał, a że wszystkie interesujące nas drogi wyeksponowane były na słońce, w przeciągu 2-3 godzin zdołaliśmy zrobić jedynie trzy z nich. W międzyczasie dołączyli do nas Karolina i Konrad, którzy również postanowili powspinać się na Trojana. Po pokonaniu drogi pt. “Filar”, która okazała się zawierać niespodziankę w postaci gniazda os idealnie wtopionego kolorystycznie w skałę, uznaliśmy, że wszystkim nam wystarczy wrażeń. Nasi towarzysze pożegnali się z nami i rozpoczęli zejście w kierunku miasta. Kilka minut później na Trojaku pojawiły się Ania z Asią i cała nasza czwórka również rozpoczęła wycof w kierunku najbliższej knajpy. Po posileniu się w zdrojowisku przyszedł czas na pożegnanie się z Dolnym Śląskiem i powrót do Warszawy, aby tam zacząć przygotować się do kolejnej wyprawy – tym razem w Tatry. Ale to już zupełnie inna historia…
Credits, czyli Lista Śmiałków
W wyprawie do Twierdzy Kłodzko oraz jej zwiedzaniu udział wzięli:
- Anna Ch.
- Joanna K.
- Karolina K.
- Joanna M.
- Anna P.
- Konrad Ch.
- Jarosław D.
- Hubert K.
- Lech L.
- Mirosław M.
- Stanisław M.
- Michał O.
- Konrad T.
- Artur W.
Jako wsparcie organizacyjne ze strony klubu w Twierdzy pojawili się również Joanna J. i Paweł N., lecz z przyczyn niezależnych od nich, nie mogli zostać na zwiedzaniu korytarzy.
Cała akcja zorganizowana została i poprowadzona przez Kornela Drążkiewicza, któremu w imieniu całego Speleoklubu Warszawskiego serdecznie dziękujemy!