OPOWIEŚCI Z NARNI CZYLI ZIMOWY MARATON BIESZCZADZKI 2016

Drzwi do Narni otworzyły się zupełnie znienacka, kiedy schodziłyśmy z Jasła w kierunku Okrąglika. Gałęzie drzew ciężkie od zmrożonego śniegu uginały się pod jego ciężarem, tworząc niesamowite bramy i korytarze. Ozdobione śnieżnym ornamentem pnie wyglądały niesamowicie. Chrupiąca pod butami pokrywa tworzyła praktycznie gładką, nienaruszoną warstwę i gdyby nie lekko rysujący się ślad biegówek, kompletnie nie wiadomo byłoby, w którą stronę się kierować. „Dorota, mam wrażenie, jakby za chwilę miało się wydarzyć coś nadprzyrodzonego”. „No… ja czuję się, jakbym właśnie wyszła z szafy…”

I tak sobie szłyśmy czerwonym szlakiem Cisna – Okrąglik – Roztoki Górne czekając na spotkanie z Białą Czarownicą albo chociaż gadającymi zwierzętami.  Niestety nie wydarzyło się nic niezwykłego. No… prawie;). W czasie zejścia podwózkę zaoferował nam lokalny Leśniczy, który barwnie i w szczegółach zreferował nam jakość podłoża na trasie tegorocznego Zimowego Maratonu Bieszczadzkiego. Przerażenie w oczach Doroty – bezcenne. Zwłaszcza, kiedy okazało się, że bieg jest o ok. 2 km dłuższy od standardowego maratonu, a cały dystans wynosi bagatela 44,6 km! Zachciało się biegać, no to teraz macie! 😉

Tegoroczny zimowy Maraton Bieszczadzki startował 31.01. o 7:30 spod Pensjonatu Troll w Cisnej. Speleoklub Warszawski reprezentowała ekipa dzielnych Atomówek w składzie: Asia Wolańska i Dorota Zakrzewska. Najmocniejszy reprezentant płci brzydkiej – Piotrek Chrzanowski – ze strachu przed tak silną babską ekipą, postanowił dyskretnie wycofać się z zawodów. W tym celu udał się na zwolnienie lekarskie, aby w samotności przemyśleć strategię przyszłych startów. Bo z Atomówkami jak wiadomo, nie należy zadzierać.

Przygotowania do startu były dosyć nerwowe. Po nieprzespanej nocy spędzonej na rozmyślaniu nad trasą biegu i odpowiednim rozłożeniu sił, nadszedł pochmurny, deszczowy poranek. Na starcie dzikie tłumy. Do biegu zgłosiło się ponad 900 biegaczy (razem z równoległą Bieszczadzką Dychą, w której startował speleo-cienias czyli ja;] ). „Dziewczyny, znowu chce mi się siku. Co tu robić? Co tu robić? No może jakoś doniosę… Najwyżej będzie przerwa techniczna.”  Na wizytę w łazience nie było już czasu. Po sygnale startu Dorota szybko wyrwała do przodu i już po chwili zgubiłam ją z oczu. Przez chwilę biegłyśmy razem z Asią, ale potem zdecydowałam się dogonić Hubka, który też biegł Dychę.

Początkowe 2 kilometry trasy były wspólne dla obu dystansów. Na drugim kilometrze trasy rozchodziły się. Dycha skręcała w lewo na stokówkę, a maraton dalej gnał pod górę w stronę Solinki. W myślach życzyłam dziewczynom powodzenia, a potem skupiłam się na gonieniu Hubka. „Gdzie on tak leci? Może też chce mu się siku?” Podłoże w wielu miejscach było zalodzone i bieganie w takich warunkach nie należało do najłatwiejszych. Widziałam po drodze kilka spektakularnych wywrotek i „tańców” na lodzie. Hubek stale w zasięgu wzroku, ale bez szans na dogonienie. „Co oni tam dają na mecie? Piwo za darmo czy jak? Matko… ale mi się chce siku.” Uff, już punkt kontrolny za 7 kilometrem, a za nim długi, stromy zbieg. Potem tylko parę górek, tory kolejki bieszczadzkiej i … Cisna! Juhu! Jeszcze tylko kilometr hmm…, a gdzie jest właściwie ta meta? Hmm… czy ten cały Wołosań to nie był czasem na takie górce??? Górka! Nieee!!! Nie chcę górki… Podbieg mnie zabije!”. Pocieszam się faktem, że dziewczyny mają jeszcze do pokonania trzydzieści kilka kilometrów. Ja umieram po 10-tym i mogę się tylko domyślać, co one czują w tym samym momencie, wiedząc o czekającym je dystansie.

Na mecie wita mnie wspaniała ekipa dopingująca. Jest też medal, pamiątkowe zdjęcia z Hubkiem i gratulacje. Teraz trzeba godnie wypełnić rolę kibica, ale najpierw siku, picie i mycie. Rozdzielamy się na dwie ekipy wspierające. Piotrek z Anią jadą na 17 km dopingować Atomówki. Ok. 9:30 dostajemy cynk, że Dorota minęła punkt kontrolny z bardzo dobrym czasem. Po 20 min pojawia się też Asia. Obie w dobrych humorach i z pozytywnym nastawieniem na dalszy ciąg trasy. Musimy się śpieszyć, żeby złapać Dorotę na punkcie kontrolnym w Karczmie Brzeziniak (33km).  Na miejsce docieramy razem z czołówką maratonu. Z niecierpliwością wypatrujemy Doroty. Dołącza do nas Ania z Piotrkiem, ale naszej zawodniczki nadal nie ma. Czyżbyśmy ją przeoczyli? Niemożliwe…  Czekamy jeszcze chwilę, a potem jedziemy do Cisnej, żeby łapać dziewczyny na mecie. Po chwili dzwoni Piotrek. Dorota właśnie przebiegła i wygląda na to, że trzyma się bardzo dobrze. Jesteśmy trochę rozczarowani, że nie poczekaliśmy tych 5 minut dłużej. Będziemy musieli nadrobić na mecie.

40 minut po Dorocie na 33 km pojawia się Asia. Z uśmiechem na twarzy oznajmia, że chyba zaraz umrze i idzie wzmocnić się szarlotką na punkcie żywieniowym. Po ok. 15 min dziarskim krokiem wyłania się z karczmy. Naprawdę szkoda, że nie można zostać dłużej i spróbować jeszcze pieczonych ziemniaków… W tym samym czasie my czekamy na Dorotę przy stacji kolejki w Cisnej. W końcu nasza zawodniczka pojawia się, a my dopingujemy ją okrzykami i brawami, po czym pędzimy do auta, żeby przywitać ją na pobliskiej mecie.

Dorota finiszuje z czasem 04:40:45. Na Asię czekamy jeszcze ok. 45 min, ale mimo to rezultat jest również bardzo dobry – 05:25:59! Z obu dziewczyn jesteśmy bardzo dumni! Atomówki też wyglądają na szczęśliwe i bardzo zadowolone. Dla obu był to maratoński debiut i to nie byle jaki, bo zimowy i do tego w górach! Pomijam fakt, że rzeczywisty dystans wyniósł 44,6 km. Ale co to jest 44,6 km dla super Speleo-teamu? Dlatego dziewczyny myślą już o kolejnych wyzwaniach, a w rozmowach coraz częściej przewija się słowo ULTRA. 😉

Tekst: Asia-Paskuda

Zdjęcia: Chrzan, Pióro, Ania, Asia-paskuda

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *