Gaja Odolczyk
Wiek : Taki sam jak chóru uniwersyteckiego w Lucernie
Wzrost : Nie za duży, nie za mały
Ulubiona jaskinia : Ivačičeva Jama (z powodu podejścia) i Wielka Śnieżna
Motto : „Wszystko staje się trudne, kiedy chce się posiadać różne rzeczy, nosić je ze sobą i mieć je na własność. A ja tylko patrzę na nie, a odchodząc, staram się zachować je w pamięci. I w ten sposób unikam noszenia walizek, bo to wcale nie należy do
przyjemności” (słowa Włóczykija z powieści Tove Jansson „Kometa nad Doliną Muminków”)
Jakim byłabym sprzętem speleo : Poignée, bo lubię podchodzić pod górę
Jaskinia Wielka Śnieżna
Na wstępie pragnę zaznaczyć i z pełnym entuzjazmem podkreślić, że ze skromnego i
ograniczonego brakiem doświadczenia, kursanckiego punktu widzenia Wielka Śnieżna to zjawisko niezwykłe. Wyjście zaś, kursowe, do tej przesławnej dziury robi (lub na mnie
zrobiło) silne wrażenie i sprawiło, że zaczęłam śmiało kwestionować walory wszystkich
jaskiń, do których wcześniej wsadziłam swój kursancki nos. Każda z nich to studnie, kominy, prożki, korytarze, sale, woda (więcej lub mniej), ładniejsze lub brzydsze, bardziej lub mniej spektakularne. Zjazdy, podejścia, trawersy, przepinki, nietoperze, mleko wapienne, wspinactwo. Wchodzi się, po kilku godzinach wychodzi. Można śpiewać, rozmawiać, irytować się, że poręczujący musiał zawiązać akurat ósemkę na przepince, nie pośredni tatrzański (jakby mu to miało zrobić jakąś różnicę). Ale Śnieżna? O, Śnieżna, proszę Czytelnika, to coś zupełnie innego.
Przygoda naszej szybkiej i wesołej grupy, pod przewodnictwem Fiodora (Kajtek, Hubert, Maciek, Wojtek i ja) z Wielką Śnieżną rozpoczęła się wcześnie rano (wyszliśmy, zanim jeszcze inne grupy wyruszyły do swoich jaskiń), w deszczu, mgle i (czego nie trzeba wymieniać) z linami na plecach. Był to dzień, jak na lato, wyjątkowo paskudny i zimny, co dawało się nam we znaki na krótkich postojach przy podejściu i przy przebieraniu się pod otworem. Dotarliśmy na miejsce przemoczeni do suchej nitki. Ubrania jaskiniowe wsadzone w plastikowe worki stanowiły niewielkie pocieszenie, ponieważ wciąż padało. Można było poczuć więc silną chęć wyjścia z dziury, zanim jeszcze się do niej weszło. Zimno. Jeśli ktoś chciałby opisać to wyjście jednym słowem, mogłoby to być “zimno”. Okropnie zimno! Na początku nie można było nawet skorzystać z właściwego rozwiązania tego problemu, które zawsze działa, czyli z ruchu, ponieważ poręczowanie lodospadu i pokonywanie go przez kolejnych współjaskiniowców trwało długo i trzeba było czekać. Lodospadu? Tak, “lód w lecie”, cytując klasyka (lub raczej śniegopodobny, dziwny, zalegający twór). Zimno, mokro, nieruchomo i śnieg.
Potem Wielka Studnia. I trzeba zaznaczyć, że ani nazwa, ani liczby (66 metrów), ani nawet zdjęcia nic a nic nie powiedzą na temat tego miejsca, jeśli nie zjeżdżało się nigdy w tej przeogromnej przestrzeni, nie zmagało się z dziwną samotnością i odpowiedzialnością w ciemnej i wilgotnej ciszy, gdzieś pomiędzy liną, węzłem na przepince, a stłumionym i dalekim krzykiem partnera “lina wolna”! Nie nie, do Śnieżnej zdecydowanie trzeba pójść osobiście. Potem płytowiec, sala trójkątna, drugi płytowiec i dużo, bardzo dużo wody, lejącej się do kaloszy.
Kiedy, przebrnąwszy przez wymienione partie, zaczęliśmy dreptać Wodociągami i
zaglądać do ich różnych odnóg, silniej niż kiedykolwiek wcześniej wypełniło moją głowę
pytanie: jak ona to robi? Ta woda? Jak to się dzieje? Cóż to za krasowe cuda i dziwy? I skąd tu nasze osoby, odziane w czerwone cordury i dacrony? Nie nie, do Śnieżnej zdecydowanie trzeba pójść osobiście. Widzieliśmy jeszcze Warszawskie Kaskady i Suchy Biwak, ze sławną górą ekskrementów i świecącymi foliami NRC poupychanymi po kątach. Potem zaczęliśmy wracać (brakuje tu miejsca, żeby opisać wychodzenie Wielkiej Studni). Po wyjściu, chociaż znów było nam zimno i mokro, byliśmy (jak mniemam) bardzo szczęśliwi i dumni. I zobaczyliśmy kozicę.
Wniosek z tego wyjścia mam taki: koniecznie należy chodzić do Wielkiej Śnieżnej, a na
przepinkach (nie tylko w Wielkiej Śnieżnej) wiązać pośrednie tatrzańskie, nie ósemki, o ile
nie ma się za mało liny.
Artur Słomczewski
Wiek : ćwierć wieku
Wzrost : 179,5cm
Ulubiona Jaskinia : Czarna
Motto : “Tak się wylosowało ¯_(ツ)_/¯”
Jakim bym był sprzętem speleo : crollem, przynajmniej bym go już nigdy nie zapomniał…
Jaskinia Ptasia Studnia
Dzień rozpoczął się jak na Tatry klasycznie – za wcześnie. Po zgramoleniu się z łóżek,
szybkim śniadaniu i porannej toalecie, udaliśmy się na parking przy Dolinie Kościeliskiej.
Nasza grupa składała się ze mnie (Artura), Adama “Kaszuba”, Arka i Daniela oraz
niezastąpionego instruktora Sławka Heteniaka. Czekała nas dość wymagająca trasa, którą pokonywaliśmy wspólnie z zespołem prowadzonym przez Fiodora.
Myślę, że Skur**syna można śmiało pominąć, ten kilometrowy odcinek zielonego szlaku za Bramą Kantaka nie jest obcy żadnemu szambonurowi ani takim zaprawionym w boju
kandydatom na szambonurów jak my. Szybko odbiliśmy na Zachradziska a dalej już,
czerwonym szlakiem, przez Adamice, do Pieca, gdzie skorzystaliśmy z chwili przerwy, żeby zjeść energetyzujący posiłek, uzupełnić płyny i poczekać na resztę grupy przed powrotem na szlak. Ruszyliśmy dalej, zatrzymując się jeszcze przy źródełku, żeby dolać wody do butelek. Przed Chudą Turnią zeszliśmy na ścieżkę tatrzańską biegnącą nad Małą Świstówką.
Tu wyprzedziła nas grupa Fiodora, która wzięła na siebie zadanie zaporęczowanie dojścia do otworu Ptasiej Studni. Chwilę po tym jak zniknęli nam z oczu, zobaczyliśmy helikopter TOPRu, lecący w stronę, w którą udała się druga grupa, zmartwieni upewniliśmy się, czy wszystko u nich ok i ruszyliśmy ich dogonić.
Helikopter TOPRu okazał się częścią ćwiczeń ratowników i
idąc do otworu a następnie przebierając się mieliśmy okazję
obserwować jak sprawnie przemieszczają się w dół Doliny
Mułowej i Wielkiej Świstówki. Po przebraniu się, zjechaliśmy
do wejścia Ptasiej. Tam, w ślad za grupą Fiodora, studnią
zlotową. Na dnie studni zlotowej było mnóstwo szczątków drobnych ssaków (kun i nietoperzy). Czekając w kolejce do
40tki wzięliśmy po łyku wody z wiadra, które zbiera tam
deszcz jaskiniowy i liczyliśmy żebra które ktoś zgromadził na
wklęsłym kamieniu. Bez większych problemów udało nam się
dostać aż do sali Dantego.
Na wycofie deporęczowali Daniel i Arek z naszej grupy, ja i Adam postanowiliśmy wydostać się szybciej, bo tego dnia kończyłem kurs i spieszyłem się na pociąg. Jak to przy
długich zjazdach, nie obyło się bez długich przerw w oczekiwaniu na wolną linę i wesołych pogawędek na zmianę z pajacykami, żeby nie zmarznąć.
Po wydostaniu się na powierzchnię, sklarowaliśmy liny, rozdzieliliśmy je między zgromadzonych i zaczęliśmy zjeżdżanie w dół do Wantul po zainstalowanych tam linach
klubu z Krakowa. Pierwsi pojechali kursowicze z drugiej grupy, a za nimi my. Kamienie leciały aż miło, więc po zjechaniu na sam dół od razu oddalaliśmy się na całkiem
wygodne głazy, gdzie mogliśmy się przebrać i poczekać na wszystkich. Przy zjeździe mogliśmy podziwiać wspaniały widok na Dolinę Miętusią i malowniczo rozrzucone dookoła niej szczyty.
Na odprawie wszyscy mieli dobre humory, Ptasia okazała się być ciekawą (chociaż
męczącą) jaskinią, a nietypowe zejście dodało nam animuszu do jak najszybszego powrotu na szlak i odkrywanie kolejnych dziur w ziemi, które czekają na nas w Tatrach i nie tylko.
Daniel Ziętek
Wiek : 2,54
Wzrost : w okolicach Napoleona
Ulubiona Jaskinia : Wielka Śnieżna
Motto : „Nie należy się gniewać na bieg wypadków. Nic ich to bowiem nie obchodzi” Marek Aureliusz
Jakim byłbym sprzętem speleo : Shunt, trochę uciążliwy a w razie problemów niezastąpiony jednak
Jaskinia Czarna
10 września gdy wszelkie znaki na niebie i Ziemi wskazywały deszczową aurę, w składzie – ja w roli kierownika wyjścia, nasz niedościgniony (dosłownie) instruktor Sławek oraz koledzy Artur, Arek i Adam ruszyliśmy w kierunku Czarnej. A że ruszyliśmy o 9:00, czyli jakoś nienaturalnie wyspani, nażarci i spokojni, że nie trzeba się wdrapywać na Czerwone Wierchy, tylko do pobliskiej Kościeliskiej. Samochodem oczywiście, a jakże, szybka wymiana poglądów o cenie parkingu, jakby wobec całego wysiłku kilka złotych miało znaczenie… ale taka tradycja, więc szybki check darmowej miejscówki i znów płacimy bacy 30!
Startujemy z Kir, plecaki po 30kg, standard speleo zachowany. Szybkim Marszem przez
Bramę Kantaka, sku..rczony kilometr i docieramy do Polany Pisanej. I tu zaczyna się
przygoda, podejście wiedzie najpierw żółtym szlakiem gdzie zwykli zjadacze chleba schodzą po trawersie Smoczej Jamy, my jednak odbijamy w lewo by znaleźć się w gęstym i jakby stromym lesie. Jest… stromo, mokro, błotniście, generalnie idę na końcu (krótsze kończyny zapewne), więc wszyscy grzecznie co jakiś czas potwierdzamy iż grupa w komplecie. Zaczyna się strome kamieniste podejście, co chwila „uwaga kamień” i tak po ok 2h docieramy pod masyw Organów. Przebieralnia typowo zewnętrzna, bardziej już mglista niż deszczowa.
Grupa Krzysztofa już nam depcze po piętach (ach te niezastąpione komentarze) Szybko, szybko i już prosta wspinaczka do otworu, zdradliwa rynna ze studzienkami,
przed nami wymaga zaporęczowania i dalej w dół, ślisko ale przynajmniej nie pada. Jest w miarę ciepło (sic! mój
kombinezon wersja polarna), przez prożek i kilka stromych korytarzy –bardzo urozmaiconych, docieramy do Sali Francuskiej, gdzie się pożywiamy, oczywiście Sławek już
sugeruje pośpiech bo przecież grupa Krzysztofa nam
depcze… przeciskamy się zatem sprawnie dalej bo robimy
tylko krótki trawers (jak się później okazało druga grupa miała
ambitniejsze plany na ten dzień).
Najtrudniejszą wspinaczkę progu (IV solidne) podejmuje Arek, który z powodzeniem na
mojej asekuracji wywspinał nam drogę do wyjścia. Potem jeszcze zjazd z wahnięciem w
połowie studni, z drobnymi korektami wykonany przez „Kaszuba” i już w kierunku drugiego otworu.
Jako że docieram pierwszy, otwór w ekspozycji na dolinę Kościeliską a widok oszałamiający- mgliste popołudnie z piękną grą świateł, więc czas na delektowanie się i foto. Gdy reszta dociera mocujemy „złodzieja” i zjazd już na zewnątrz w pobliże przebieralni. Zejście przez las mimo opisanych atrakcji poszło sprawnie.
Kajetan Wczelik
Wiek : 27
Wzrost : 1.85 m
Ulubiona jaskinia : Ptasia Studnia
Motto : “Ja nie wejdę?!”
Jakim byłbym sprzętem speleo : Karabinek zakręcany (zakręcany a może zakręcony???)
Kurs Letni
Ludzie często pytają mnie: dlaczego akurat jaskinie? Dlaczego pcham się w
niebezpieczną, ciemną, chłodną i często mokrą otchłań podziemnej pustki. Nie boisz się? – pytają. Nie odpowiadam im, ponieważ sam nie znam odpowiedzi na te pytania. A może znam, tylko nie chce mi się kolejny raz tłumaczyć tego co dla mnie jest oczywiste. Tak, czasami się boję. Często jest ciężko fizycznie jak i psychicznie. Ciężki plecak na stromych podejściach, czekanie w zimnie na resztę zespołu, żmudne podchodzenie w głębokich studniach. Jednak te wszystkie elementy speleologii odchodzą na dalszy plan, kiedy pojawiają się nieujarzmione chęci eksploracji, potrzeba silnych wrażeń, satysfakcja z pokonywania własnych słabości i radość z zespołowego działania. To właśnie te pozytywne aspekty (które miałem okazję doświadczyć w jaskiniach jurajskich) sprawiły, że we wrześniu wziąłem udział w kursie letnim w Tatrach.
Nie było łatwo, powiem szczerze, mimo fizycznego przygotowania. Grupę mieliśmy silną i
tempo też mieliśmy dobre (nawet instruktorzy byli pod wrażeniem). Mimo że chodziliśmy do dobrze obitych jaskiń kursowych to często czułem się jak astronauta, który stawia pierwszy krok na nieznanej planecie. Czasami czułem się też jak Indiana Jones odkrywający pradawne ruiny. Każdy dzień kursu był jak przygoda, którą można by było wspominać spokojnie przez miesiąc.
Po tych wszystkich przeżyciach wymyśliłem najbardziej filozoficzną odpowiedź na pytanie “dlaczego akurat jaskinie”. Dlatego, że można w nich spotkać samego siebie w najszczerszej wersji.