Zespół w składzie: Andrzej, Artur, Major, Robert, Sławek.
Instruktor: Krzysztof
Autor relacji: Andrzej
Środa, 22 I 2025 r.
Pierwszą jaskinią, którą odwiedziła nasza grupa, była Miętusia, a zaplanowanym celem Błotne Zamki. Spotkaliśmy się o siódmej na parkingu w Kirach i ruszyliśmy w głąb Doliny Kościeliskiej, wysłuchując po drodze różnych ciekawostek z historii klubu i poznając nazwy otaczających nas gór, dolin i ważniejszych skałek. Widoki były piękne, pogoda całkiem przyjemna, szło się więc dobrze, w związku z czym pod jaskinię dotarliśmy dosyć sprawnie. Piknikowa atmosfera rozluźniła mnie do tego stopnia, że w pewnej chwili ze zdumieniem stwierdziłem, że wszyscy zaczynają wchodzić do środka, nawet przybyły nieco później z powodu przeładowanego plecaka Robert, a ja jeszcze kombinezonu na sobie nie mam…
W pośpiechu włożyłem cały sprzęt i ruszyłem w pogoń za grupą. Dogoniłem resztę przed pierwszym zjazdem i naiwnie uznałem, że błąd został naprawiony. Naiwnie, gdyż dla zaoszczędzenia czasu nie włożyłem ochraniaczy, czego bolesne konsekwencje odczuwałem później jeszcze tydzień po kursie. Na razie jednak wyglądało na to, że pomysł był całkiem niezły i że wystarczy uważniej się poruszać, a wszystko będzie dobrze; a na uważne poruszanie się czasu nie brakowało – jako że było to nasze pierwsze wyjście tej zimy, umiejętności nabyte na kursie wstępnym dość niechętnie wydobywały się z archiwum, w którym zostały zakopane, co sprawiło, że tempo mieliśmy, najdelikatniej rzec ujmując, niezbyt sportowe, a pełne dezaprobaty słowa „Dobrze, że Podobas tego nie widzi!” towarzyszyły nam niczym refren piosenki.
Po dotarciu do Błotnych Zamków jasne się stało, że choć osiągnęliśmy główny cel, to na pójście dużo dalej (liczyliśmy na MarWoj i nawet wpisaliśmy go do książki z dopiskiem „być może”) czasu już niestety nie ma. Podeszliśmy więc jeszcze tylko do stóp Progu Męczenników, zjedliśmy małe co-nieco i po popiciu herbatką ruszyliśmy w drogę powrotną (w międzyczasie Major wyskoczył jeszcze na krótką wycieczkę po linach na Platformę Zetempowców).
Podczas wyjścia dokonałem kilku odkrywczych obserwacji: po pierwsze, ochraniacze jednak mogłyby się przydać, np. na okazję uderzenia z rozpędu kolanem w najbardziej szpiczastą skałę w okolicy lub podchodzenia na czworaka po kamieniach; po drugie, dobrze dopasowane szelki są wygodniejsze od za długiej tasiemki; po trzecie, światło słoneczne jest czymś cudownym. Odkryłem też, że można bez problemu przejść przez wszystkie rozgałęzienia, po czym zgubić się w prostej rurze: w pewnym miejscu próbowałem przecisnąć się ciasnym zaciskiem pod zaklinowanym kamieniem zamiast po prostu pójść po wierzchu, Artur z kolei w tym samym miejscu dopatrzył się jakiegoś korytarzyka w górę. Mimo wszystko dotarliśmy jednak w końcu na powierzchnię i po przebraniu się podążyliśmy w powoli zapadającym zmierzchu w stronę cywilizacji.
Czwartek, 23 I 2025 r.
Do następnej jaskini, Czarnej, wyruszyliśmy o tej samej porze i z tego samego miejsca, jednak w pomniejszonym składzie, jako że Robert nie mógł wziąć tego dnia udziału w zajęciach (odrobi z grupą weekendową). Idąc dnem doliny powtórzyliśmy nabytą poprzedniego dnia wiedzę topograficzną, a na Polanie Pisanej uzupełniliśmy ją nowymi informacjami. Na podejściu do otworu, zapewne z uwagi na wczesną porę, nie znaleźliśmy błota, z którym mierzyła się tu przedtem inna grupa, niemniej jednak sama stromizna też nieźle dała nam w kość. Po przebraniu się w podmuchach ciepłego, zdaniem naszego instruktora, wiatru (tak obiektywnie rzecz biorąc, to w sumie to nawet prawda była – piękną mieliśmy wiosnę tej zimy) i podejściu z przebieralni pod otwór ruszyliśmy w głąb podziemi.
Od samego początku jasne było, że znajdujemy się w czymś zupełnie innym niż poprzedniego dnia – jednym różnice przypadły do gustu (np. mnie, choć pewnie nie było tego widać, bo z powodu braku kondycji snułem się jak jakieś półżywe zombie; szczególnie spodobały mi się duże przestrzenie, do wad natomiast zaliczyłbym cieplejszy mikroklimat), innym niekoniecznie (najbardziej jednoznacznie na korzyść Miętusiej i ogólnie jaskiń, powiedzmy, „bardziej żywych” wypowiadał się Sławek). Czarna uświadomiła mi coś, co pewnie powinno być oczywiste, jednak jakoś do tej pory mi umykało – w jaskiniach nie poruszamy się wyłącznie w dół, więc trzeba też umieć się wspinać (chyba że kogoś satysfakcjonuje ciągłe spacerowanie po linach powieszonych przez innych, ale ja się z tym czułem tak sobie; wyrażam skruchę i obiecuję poprawę, w której zapewne dopomoże etap wspinaczkowy).
Realizowaliśmy tzw. mały trawers (wejście otworem głównym, Trawers Herkulesa, podejście Obejściem Komina Węgierskiego, zjazd Kominem Węgierskim, wyjście przez otwór nr 2), w związku z czym poruszaliśmy się w odmienny sposób niż poprzednio: zamiast wieszać osobną linę w każdym wymagającym tego miejscu (co by wymagało niesienia ich większej ilości i zdjęcia przez inny zespół), wzięliśmy tylko dwie długie liny, które wykorzystywaliśmy w różnych miejscach i zdejmowaliśmy od razu po użyciu.
Poza nami tego dnia w jaskini znajdowały się również inne zespoły: spotkaliśmy wycieczkę grotołazów z naszego klubu oraz widzieliśmy ślady zostawione przez jakiegoś tajemniczego ktosia, którego, sądząc po niebezpiecznym sposobie poręczowania, chyba nie powinno tam być. Po zrealizowaniu planu i pięknym zjeździe do plecaków odkryliśmy, że nadal jesteśmy suchuteńcy, co mnie przynajmniej bardzo ucieszyło; niestety radość nie trwała zbyt długo, gdyż wkrótce zaczął prószyć śnieg (co w sumie było nawet miłe), szybko zastąpiony przez mżawkę (która już miła nie była). Na parkingu byliśmy już całkiem mokrzy, a niektórzy też ubłoceni, jako że warunki na zejściu były nieco gorsze niż rano. Dzień zakończyliśmy posiłkiem w restauracji „Ku Dolinie”.
Piątek, 24 I 2025 r.
Trzeci dzień kursu miał być wypoczynkowy; bo podejście do zaplanowanej nań Kasprowej Niżniej łagodne i krótkie, zakończone krytą przebieralnią; bo jaskinia w dużej części zalana, a możliwość kąpieli kategorycznie prawie wszyscy odrzuciliśmy; bo zmęczenie po dwóch akcjach sugerowałoby, że może pora trochę odsapnąć; bo nawet do książki wpisaliśmy jedynie Gniazdo Złotej Kaczki, a o ewentualnych dalszych planach tylko wspomnieliśmy innym w rozmowie… Oczywiście skończyło się na tym, że doszliśmy do Syfonu Danka.
A było to tak: po zrealizowaniu założonego celu, w naturze znacznie ładniejszego i bardziej odpowiadającego swojej nazwie niż na zdjęciach (tak przy okazji, zupełnie bez związku, nie lubię ciasnych, poskręcanych kominów), u stóp Wielkiego Progu, ktoś stwierdził, że chciałby zejść niżej i zdjęcie zrobić. Po zejściu niżej pojawił się pomysł, że może spróbujemy przejść trawersem nad tym jeziorkiem, co to dalszą drogę odcina i zajrzeć do Partii Gąbczastych. Jako że na tym etapie jeszcze zakładaliśmy, że nie będziemy się moczyć, to na przygotowanie suchej drogi ponad lustrem wody poświęciliśmy kilkadziesiąt minut. Po przejściu nad jeziorkiem stwierdziliśmy, że szkoda tej całej pracy, a korytarze nieźle osuszone przez poprzedni zespół, więc może pójdziemy trochę głębiej.
Po wejściu trochę głębiej, że te kałuże przed nami, to może i śmierdzące, ale nie takie głębokie i powinno się udać na sucho. Po przeczołganiu, że i tak jesteśmy już mokrzy, więc w sumie możemy iść przez następne jezioro wpław… No i wyszło, jak wyszło, z czego chyba byliśmy ostatecznie wszyscy zadowoleni, mimo że jak się potem okazało, to początkowo prawie nikt nie chciał iść, a decyzję podjęliśmy w warunkach zabawy w głuchy telefon na zasadzie „No jak tak chcą, to nie będę tym jedynym hamulcowym”. Niestety w czasie przejścia przez Gąbki popełniliśmy poważny błąd zostawiając targanie worka z liną jednej osobie (Sławkowi), czym zasłużyliśmy sobie na niezbyt zaszczytne miano „kolegów przez duże Ch” i pogadankę na temat pracy zespołowej.
W dalszej drodze zastanawiałem się, kto i na jakiej właściwie zasadzie zadecydował o tym, przy których przeszkodach powinny być przygotowane batinoksy, a gdzie nie ma takiej potrzeby – kolejne potwierdzenie konieczności opanowania przynajmniej podstaw wspinaczki. Mimo wszystkich trudności po czasie stwierdzam, że przygoda była przednia, a satysfakcja z osiągnięcia ambitniejszego celu w pełni wynagrodziła zmęczenie i przemoczone ubrania. Podczas powrotu wysłuchaliśmy dwóch optymistycznych historii: pierwszej o kursancie, co to szedł głową w dół i się prawie w tej jaskini utopił, oraz drugiej o tym, jak nasz instruktor ledwo niegdyś (z niej?) uciekł przed szybko przybierającą wodą.
Sobota, 25 I 2025 r.
Po zaliczeniu trzech jaskiń przyszła pora na kolejny element programu: zajęcia z podstaw zimowej turystyki górskiej. Zaczęliśmy od wykładu na bazie, po czym ruszyliśmy na Kalatówki w celu odbycia zajęć praktycznych. Z powodu weekendu zajęło to trochę więcej czasu niż zakładaliśmy – wymarłe w poprzednich dniach Zakopane pokazało wreszcie swoje typowe dla tej pory roku oblicze. Dzień spędziliśmy radośnie tarzając się w śniegu i zdobywając przy okazji różne przydatne umiejętności z trzech bloków tematycznych, które skrótowo podsumuję używanym sprzętem: 1) raki i czekan, 2) detektor lawinowy, sonda i łopatka, 3) lina. Któryś już raz w swoim życiu przekonałem się, że stuptuty do prawidłowego działania wymagają wyjęcia ich z plecaka i założenia na odpowiedni odcinek kończyn dolnych.
Niedziela, 26 I 2025 r.
Z uwagi na niesprzyjającą aurę zaplanowaną na ten dzień wycieczkę zastąpiły wykłady na bazie.
Podsumowanie:
Etap zimowy, dla 4/5 składu pierwszy po wstępnym, a dla 1/5 pierwszy po przymusowej przerwie zdrowotnej, pokazał nam wszystkim (lub przypomniał), czym Tatry różnią się od Jury i uświadomił, nad czym powinniśmy popracować, wszyscy razem i każdy z osobna. A czy nauka się przyjęła, czy może poszła w las, to już czas pokaże. Chęci, jak się zdaje, przetrwały, a może i wzrosły, więc jakieś widoki na pomyślną przyszłość są.
Galeria (mało jaskiń ale góry piękne)























