RELACJA Z ZIMOWEGO ETAPU KURSU TATERNICTWA JASKINIOWEGO

Na ostatni – zimowy etap kursu taternictwa jaskiniowego wybieraliśmy się pełni mieszanych uczuć. Z jednej strony cieszyliśmy się, że zbliżamy się do końca kursu, a z drugiej strony baliśmy się, patrząc na prognozy pogody, że będziemy zmuszeni pływać w lodowatej wodzie, a może nawet w niej nurkować. U niektórych z nas pojawiły się pomysły zabrania: okularków pływackich, pianki neoprenowej czy automatu oddechowego do nurkowania.

My, czyli – Ania, Bartek, Jan, Marcin i ja – Ewa, pod opieką Piotra 5 lutego 2021 r. o godz. 8.00 rozpoczynaliśmy zimowy etap kurs wyjściem do Jaskini Czarnej.

Czarna okazała się wyborem z rozsądku, ponieważ planowana na pierwsze wyjście Jaskinia Zimna z powodu odwilży i gwałtownego przyboru wody nie nadawała się do przejścia. Nie wiedzieliśmy, czy brać to za dobry znak czy przewrotne zrządzenie losu, które będzie nas kosztować znacznie więcej.

Pierwszy dzień wcale nie okazał się rozgrzewkowym. Akcja miała trwać 12 godzin, z czego 8 godzin mieliśmy spędzić w jaskini. Taki był plan. Rzeczywistość jednak okazała się inna – nasze wyjście trwało 15 godzin, a zupę na kwaterze podgrzewaliśmy po 2.00 w nocy. Niektórzy nabyli bolesne ślady walki w postaci obdartych pięt czy pęcherzy palców u stóp.

Do Czarnej wchodziliśmy otworem północnym, wspinaliśmy Brązowy Prożek, trawersowaliśmy Studnię Imieninową, by następnie dojść do Partii Wawelskich i zjechać przez Mleczną Studnię do Jeziorka Szmaragdowego. Jeśli spytacie, czy jakieś miejsce szczególnie zapadło nam w pamięć to wszyscy zgodnie odpowiemy, że partie Hula-Hula, czyli tak zwana Ściana Płaczu. Ile tam padło niecenzuralnych słów, ile potu się wylało, ile jęków dało się słyszeć. Ten włożył nogę wyżej, tamten mu podtrzymał, a ta pchała. Tylko po to, by ćwiczyć zapieraczkę.

Byliśmy ledwo żywi, więc następnego dnia akcja miała mieć charakter regeneracyjny. Mieliśmy atakować (choć w naszym stanie to słowo znacznie nad wyrost) Jaskinię Kasprową Niżnią. Akcja miała być krótka i przyjemna, i … faktycznie taka była. Doszliśmy do zalanego Gniazda Złotej Kaczki i mimo, że chodziły słuchy, że ktoś ją tam widział, my wróciliśmy z pustymi rękoma. Na pocieszenie Ania z Marcinem zaliczyli powtórkę z autoratownictwa, a wszyscy się cieszyliśmy, że nikomu nic się nie stało. Obiad zjedzony był o przyzwoitej godzinie 20.00.

Kolejny dzień przeznaczony był na szkolenie z poruszania się w warunkach zimowych. Żeby udało się poprawnie ćwiczyć hamowanie czekanem czy chodzenie w rakach musieliśmy znaleźć się w miejscu bardziej eksponowanym, dlatego na takie ćwiczenia Piotr wybrał Niżnią Świstówkę. Z drugiej strony myślę, że to miłość do Wielkiej Śnieżnej pchała nas aż tak wysoko.

Uczyliśmy się budować stanowiska z użyciem czekana, chodzić na szpilkach, asekurować z ciała, zjeżdżać głową w dół w wersji na plecach lub na brzuchu i przy okazji się nie zabić. Mieliśmy możliwość testować kilka modelów sond i detektorów. Do dzisiaj wszyscy pamiętamy, by w czasie hamowania lecąc w dół, podnosić kolana.

Naszą ostatnią kursową jaskinią była Miętusia. Myśleliśmy, że będziemy ślizgać się po oblodzonej Rurze, a okazało się, że lodu tam prawie nie było. Była za to woda i to w zaskakujących ilościach. Im bardziej schodziliśmy w dół tym bardziej byliśmy mokrzy, a liny ledwo chodziły w przyrządach. Po zjeździe na dno Kaskad, Piotr zdecydował, że wracamy, bo z każdą sekundą wody było coraz więcej. Nasz powrót można porównać do wychodzenia z worami w górę zjeżdżalni w parku wodnym. I mieliśmy wrażenie, że to nigdy się nie skończy. Na szczęście w końcu udało nam się wyjść. Niektórzy z nas czuli nawet niedosyt.

I stało się – kurs dobiegł końca. Rzeczy poszły do prania, liny do suszenia, kieliszki w ruch, ale nazajutrz jakoś dziwnie nie spieszyliśmy się z pakowaniem i powrotem do domu.

Tekst: Ewelina Buś

Zdjęcia: Ewelina Buś, Jan Buczek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *