O tym, że grotołazi to mistrzowie umartwiania się wiemy nie od dziś. Nawet wówczas, kiedy grotołaz nie przebywa w jaskini, jakaś nieznana siła kieruje jego kroki w kierunku aktywności, które czasem trudno nazwać inaczej niż masochizmem. O tym jak wygląda kompromis między czołganiem się w błocie, a upodleniem przed telewizorem przeczytacie poniżej.
10.06.2017r. trójka speleo-śmiałków wzięła udział w Mazurskich Tropach – sportowo-turystycznych zawodach na orientację. Tegoroczna edycja „Tropów” miała miejsce w rejonie Orzysza. O godzinie 8-ej rano wyposażeni w kompasy, plecaki biegowe i mapy terenu, wyruszyliśmy w nieznane.
Decydujemy się na trasę przeciwną do ruchu wskazówek zegara z początkiem w PK17. Już w okolicach trzeciego punktu kontrolnego (PK18) udaje mi się dosyć skutecznie utknąć w błocie. Gdyby nie pomocna dłoń napotkanej na trasie Oli, zostałabym na zawsze z jedną nogą zanurzoną po udo i marnymi szansami na samodzielne wydostanie się z tej pułapki. Przy okazji chciałabym zdementować plotki odnośnie dobroczynnego wpływu błota na skórę – jedyny zaobserwowany efekt to zmiana koloru nogi na czarny plus towarzyszący mi przez resztę dnia trudny do zniesienia zapach świeżego torfu. Z resztą to nieistotne, ważne że wydobyłam nogę razem z butem, bo bez niego cała impreza niechybnie zakończyłaby się niepowodzeniem.
Lecimy dalej przez łany pokrzyw, malin i wszelkiej maści kłujących roślin. Doprawdy przyroda pełna jest takich umilaczy i atakuje z każdej możliwej strony. A jak nie flora to agresywna fauna. Cały czas towarzyszy nam nieznośne brzęczenie much i komarów. Owady zmuszają nas do lekkiego truchtu, bo każdy dłuższy postój kończy się bolesnymi ukąszeniami. Na szczęście organizatorzy wyposażyli uczestników w mapy terenu w rozmiarze A3, które doskonale nadają się do opędzania i ubijania natrętnych owadów. Ciekawe, że największe skupiska (żeby nie powiedzieć dzikie, krwiożercze hordy) komarów czają się właśnie na punktach kontrolnych. Człowiek nie ma możliwości choć przez chwilę podelektować się odnalezieniem kolejnego znacznika. Każda sekunda w bezruchu to dziesiątki nowych ugryzień. Z drugiej strony to właśnie dzięki komarom do perfekcji udaje nam się opanować sprawne podbijanie karty startowej.
Przy PK11 czeka na nas przeprawa przez kanał łączący Jez. Błękitne z Jez. Przylesie. Technika „dupą po korze” sprawdza się całkiem nieźle. Trzeba tylko omijać wystające z drzewa sęki. Dajemy radę bez uszczerbku na ciele i ubiorze.
Z PK6 kierujemy się na północ w stronę PK22. Przecinki jedna, druga, trzecia… Rozmawiamy o głupotach i w pewnym momencie nie wiemy już gdzie jesteśmy. Musimy wrócić do Kolankowej Drogi – jedynego charakterystycznego miejsca w okolicy. Ganimy się za bezmyślność, brak czujności i bezsensowne „puste” kilometry.
Kolejną wodną atrakcją jest bagnista ścieżka do PK9 poprzecinana kanałami. Piotrek pomaga mi pokonywać przeszkody „suchą” nogą. Utwierdzam się w przekonaniu, że bardziej od wody nie lubię jedynie wody w sąsiedztwie bagna.
Pewne trudności sprawia nam odnalezienie PK12. Łazimy po rozległym zagłębieniu terenu, ale nie bardzo się to wszystko zgadza z mapą. Dopiero po dłuższym czasie decydujemy się na zmianę miejsca poszukiwań. W końcu udaje nam się dotrzeć do wyjątkowo zakomarzonego, parszywego dołka z lampionem. Jestem pełna podziwu dla Organizatorów za pomysłowość w wyborze tej lokalizacji. Ale serio? Wy tak z własnej woli?
W „połowie” trasy czeka na nas punkt odżywczy z pysznymi bułeczkami, bananami i hektolitrami wody. Kiedy do niego docieramy na liczniku mamy już prawie 50km. Jestem tak odwodniona, że kolejno wypijam 5 kubków wody z sokiem, a potem jeszcze kilka – tak na zapas, żeby starczyło na resztę trasy. Ciężko porzucić komfortowe warunki tego miejsca. Niestety przed nami jeszcze długa droga a czasu coraz mniej. Napełniam camelbaga i ruszamy dalej.
Kolejny poważny kryzys pojawia się przy punkcie PK16. Grząska „grobla”, którą się przemieszczamy zamienia się w rów wypełniony wodą. Chłopaki nie zastanawiając się włażą po kolana do wody i szybko znikają mi z oczu. Nie cierpię takich zalanych, podejrzanych miejsc. Pełznę nieufnie zanurzona najpierw po kolana, a potem po uda w wodzie. Po obu stronach tej pseudo ścieżki rozciąga się bagno, przede mną konkretny rów wypełniony wodą. Jestem w pełni gotowa rozpłakać się i czekać na WOPR albo inne służby ratunkowe, ale z naprzeciwka nadchodzi dwóch zawodników, także jakoś tak nie wypada okazywać słabości. Coś tam straszą, że w tej wodzie to mnóstwo pijawek, a ja mam odsłonięte łydki. Serdecznie życzę im wszystkiego najgorszego, w tym rychłego zanurzenia po pas w bagnie i oddalam się w stronę widocznej już „suchej” części grobli.
Kończy nam się czas. Na szczęście chłopcy zachowują zimną krew i czujnie wyszukują drogę do kolejnych punktów. Ja chwilowo nie jestem w stanie, bo myślę o pijawkach, kleszczach i innych paskudztwach żerujących na moich nogach. Na szczęście ostatnie: PK2 i PK21 są bardzo przyjemne. Dystans między Okartowem a Orzyszem pokonujemy biegiem krajową 16-tką.
Na metę wpadamy 12 minut przed końcem limitu czasowego. Mimo to w klasyfikacji generalnej zajmujemy 26 miejsce. Wszystko dzięki intuicji Lecha, któremu zawdzięczamy odnalezienie kilku wyjątkowo parszywych punktów kontrolnych. Dzięki temu mamy komplet – 24/24.
Trasa piesza 50 km w rzeczywistości okazała się trasą biegowo-pieszo-wodno-błotną o dystansie 74km, a słowo „urlop” po raz kolejny nabrało nowych znaczeń.
Komary na Mazurach tropili:
Lech Latecki
Piotr Chrzanowski
Joanna Magdalińska
Asia-paskuda 14.06.2017r