5-6 Września 2015 r. – relacja Mariusza Mejzy
Co zapewne wszystkich może dziwić wybrałem się w Tatry po długiej przerwie. Plan był prosty, dojechać do Mariolki P., przespać się, powspinać, przespać, powspinać, wrócić do domu w niedzielę w nocy.
Plan zacny i nierealny zważywszy na prognozy pogody…
Na samej startówce pomyliłem dworzec Wileński z Warszawą Wilanowska 😉 Po skorygowaniu drobnego niedomówienia ruszyliśmy z sympatyczną parą w strony południowe naszej pięknej ojczyzny. Dotarliśmy późno w nocy, na szczęście bramka i drzwi do upragnionego noclegu czekały niezamknięte 🙂
Obudziło nas świeże i wilgotne powietrze odgłosami padającego deszczu. Cały ranek debatowaliśmy gdzie się wybierzemy no i tak tuż przed południem padło na Morskie oko.
Po drodze wlecieliśmy do Pani Krysi, aby się przywitać i zobaczyć jak idzie szkolenie nowej fali grotołazów, co się zowie. Wizyta była krótka i treściwa.
Deszcz nie odpuszczał, a o suchej skale albo chociaż o braku potoku na ścianie nie było co marzyć. Tak więc wybraliśmy się na trekking po Słowacji w dolinie Jaworowej.
Zaczęło się słonecznie i sympatycznie, ale z każdą chwilą robiło się coraz bardziej ponuro i mokro. Zawróciliśmy po trzech godzinach marszu z powodu braku perspektyw na zobaczenie czegokolwiek :/.
W drodze powrotnej Mariole wysadziła nas przy dolnych Krupówkach. Udaliśmy się razem z Rafim na golonkę z piwkiem w celu przebłagania Duchów Gór. Po odbyciu rytuału udaliśmy się jeszcze na mały zakup kontrolowany i tak stałem się szczęśliwym posiadaczem dwóch nowiuśkich i ogromnych tricamów 🙂
Jeszcze wieczorem zaplanowaliśmy wspinaczkę w rejonie Morskiego Oka. Jak postanowiliśmy tak się stało. Gdy dotarliśmy do książki wyjść okazało się, że na Mnich wybiera się spora ilość zespołów 🙁
Gdy dotarliśmy pod mokrą ścianę okazało się, że wszystkie zdatne do wspinania drogi w takich warunkach są oblężone. Tak więc ustawiliśmy się grzecznie w kolejce do drogi klasycznej.
Mariolka stwierdziła, że możemy iść drogą Robakiewicza, którą szczęśliwie nikt się nie wspinał. Pierwsze dwa wyciągi poszły gładko. Tak dokładniej pod koniec drugiego wyciągu stanąłem pod przewieszką i nie miałem zielonego pojęcia, w którą stronę. Dużo nie myśląc zrobiłem stanowisko i ściągnąłem Mariolkę i Rafała do siebie. Po debacie i krótkim sondażu okazało się, że nikt z nas nie wie którędy prowadzi linia drogi (że do góry to wiadomo :-)). Na wytypowaną przez Koleżankę rysę popatrzyłem kwaśno i stwierdziłem, że to nie wygląda raczej na wyjście za dwa. Nie pomyliłem się, wyjście wyceniliśmy na sześć 😉 (no lodżio miodzio jak na łatwy wyciąg w sam raz).
Reszta wyciągu do szczytu poszła gładko i szybko (poganiał mnie skutecznie deszcz, który przeszedł w końcu w śnieg i opad śnieżnej krupy).
Na szczycie dzięki zamontowanym stałym punktom szybko zrobiłem stan i zacząłem ściąganie reszty na szczyt.
I? I! !. Start okazał się trudniejszy niż mi się wydawało. Reszta mojego zespołu długo walczyła z zapaleniem przewieszki :-/. Ja w tym czasie skutecznie się wychładzałem smagany przez grad. I tak w międzyczasie zalążowałem się, rozwiązałem i przewiązałem linę do zjazdu.
Jak tylko wszyscy stanęliśmy na szczycie, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie Rafiemu, który pierwszy raz szczytował na tej pięknej górze i bez zbędnego marudzenia zjechaliśmy w dół. Później jeszcze jeden szybki zjazd i po chwili spaceru dotarliśmy do plecaków.
Po spełnieniu się na górze i dotarciu do bazy i przepakowaniu się ruszyliśmy w stronę domu.