Autorka: Joanna „Babi” Szymańska
Wiedzieni sentymentem i niepokojącą intuicją, że jak nie teraz, to już chyba nigdy, postanowiliśmy pokazać naszym pociechom Ojczyznę Krasu, czyli Słowenię. Roztoczyliśmy ekscytującą wizję Skakania Po Skałach w Wielkich Gangach, spakowaliśmy namiot i ruszyliśmy w drogę.
Po przyjeździe na miejsce zaczęliśmy tradycyjnie od „Cave Walku”, jak Ian Bishop przykazał. Podążaliśmy niby znanymi nam ścieżkami, jednak wskazówki z przewodnika były tak samo pomocne, jak piętnaście lat temu. Na przykład skręcając przy charakterystycznym buku, zgubiliśmy się na jedyne dwadzieścia minut.
Gdy dotarliśmy do jaskini Vranjej, groza skał wiszących nad ogromnym otworem zrobiła wrażenie na naszych córkach: Matylda powiedziała, że nie zrobi dalej ani kroku. Postanowiłam wyciągnąć najcięższe działa, jakimi dysponowałam, czyli obietnicę zobaczenia odmieńca jaskiniowego w naturalnym środowisku, a nie – ha tfu! – w jakimś vivarium dla leszczy.
– Dziecko, przysięgam, był tu w tym jeziorku poprzednim razem! – wskazałam na czerniejące bajoro na końcu błotnej pochylni, sprytnie pominąwszy fakt, że było to ponad piętnaście lat temu.
Matysia drgnęła i powoli zaczęła ześlizgiwać się po błocie, ale po chwili oznajmiła pełnym lęku, ale i stanowczym głosem:
– Mamo, ja się nie nadaję do jaskiń!
Zaczęłam się zastanawiać, czy i gdzie popełniliśmy z Wojtkiem błąd w wychowaniu naszych pociech, gdy wessany po kostkę but uświadomił mi, że proteusa obejrzymy, owszem, ale jutro w Postojnej.
Dla pocieszenia ruszyliśmy na poszukiwanie jaskini Skedena. Na rozwidleniu skręciliśmy w prawo i szukaliśmy górnego otworu przez kolejne pół godziny. Osobiście straciłam już nadzieję i myślałam, że w jakiś tajemniczy, acz znany tylko matkom sposób przemieniłam się w istotę, która jedyne co potrafi znaleźć to promocję na ulubione płatki śniadaniowe swoich dzieci. Na szczęście trafiliśmy do otworu, więc założyliśmy czołówki na głowy i ruszyliśmy w dół.
Przejście okazało się krótsze, niż się spodziewaliśmy. Przy dolnym otworze padał deszcz, a kamyczki w kałużach były oblane kalcytową polewą. Matysia zapatrzyła się na nie, jednocześnie żądając natychmiastowego zakończenia wycieczki. Tola tymczasem zwróciła uwagę na metalowy stopień prowadzący w górę do niewielkiego korytarzyka.
– Mogę się tam wspiąć? – zapytała z błyskiem w oku. No, moja krew!
Gdy tylko Wojtek pomógł jej pokonać przeszkodę, Matysia z pretensją krzyknęła: – A ja!?
Następnego dnia ruszyliśmy do Postojnej. Przemierzając jeżące się na drodze do wejścia sklepy, pomyśleliśmy z Wojtkiem, czy przypadkiem nie zabłądziliśmy do Zakopanego. W końcu ruszyliśmy kolejką na spotkanie z naciekami w kształcie tortów, spaghetti, kogutów, Maryi z Dzieciątkiem i sami wiecie, czego jeszcze. Dziewczyny chłonęły wszystko trzęsąc się z zimna. W myślach przyznałam sobie Order Matki Roku za to odzieżowe niedopatrzenie. Na szczęście odmieńce jaskiniowe przykuły ich uwagę, tak jak… wyjście przez sklep z pamiątkami!
Będąc na kursie i przeżywając jedne z większych rozczarowań w życiu (że jaskinie nie rosną przy drodze i że trzeba się porządnie zmęczyć, by dotrzeć pod otwór) marzyłam o automacie z colą na dnie Drugiego Płytowca, przy Błotnych Zamkach czy chociaż nad Szmaragdowym Jeziorkiem. Figa! A tu, w Postojnej, proszę: picie, ołówki, pocztówki, maskotki, koszulki, bransoletki, mydło i powidło zanim wpuszczą do wagoników jadących w drogę powrotną. Wierzę, że jest specjalny krąg w Piekle dla tych speców od marketingu!
Kolejnego dnia odwiedziliśmy Grotte Gigante we Włoszech. Udało mi się dodzwonić do kasy za pierwszym razem, co potraktowaliśmy jako dobrą wróżbę. Na miejscu okazało się, że osoby zrzeszone w klubach jaskiniowych mają zniżkę. W popłochu zaczęliśmy przeszukiwać swoje portfele i TA-DAM! Nasze karty taternickie wciąż były przy nas, wciśnięte pomiędzy kartę Rossnę, Ikea Family i te do dziecięcej biblioteki.
Jaskinia rzeczywiście robiła wrażenie, chociaż Matysia była zdegustowana faktem, iż przy gęsto rozłożonym oświetleniu rósł mech, a gdzieniegdzie paprotki.
– Jak tak można zanieczyścić jaskinię światłem? – pytała eksperckim tonem pełnym pogardy dla włoskiej ignorancji w kwestii dbania o mikroklimat w jaskini.
Jednak prawdziwy przełom nastąpił podczas wycieczki do Rakov Skocjan. Nieświadomie wkręciłam dzieci, że to lekka i przyjemna kilometrowa przechadzka nad rzeczką, która wypływa to tu, to tam. Szczęśliwie puściły to mimo uszu. Jak tylko zeszliśmy do Tkalca Jamy, obydwie dziewczynki zaczęły wspinać się na kamienie i bez awantury, ba! nawet z ciekawością zajrzały do huczącego ponoru. Następnie przeszliśmy się dnem doliny, wydłużając wspomniany kilometr do siedmiu. Wciąż bez krzyku i żądań powrotu do namiotu. A gdy dotarliśmy do Małego Naturalnego Mostu i zeszliśmy by go obejrzeć od dołu, nasze córki dostały eksploracyjnego szału. Matysia w świeżo zakupionych, wysadzanych cyrkoniami klapkach zanurzyła się po kolana w wartkiej wodzie i przebiegła na drugą stronę Zelške Jamy. Tola tymczasem próbowała wspinać się do każdego zauważonego korytarzyka. Nie przeszkadzał im huk rzeki Rak, ani trwoga malująca się na twarzy ich rodzicielki. Po prostu zgłębiały kolejne krawędzie, czeluście i inne niebezpieczeństwa, wołając do nas:
– Mamo, zobacz gdzie jestem!
– Tato, chodź mi pomóż tam wejść!
Patrzyliśmy i nie wierzyliśmy własnym oczom. Czekaliśmy na to cały wyjazd!
W pewnej chwili zakończyliśmy to beztroskie szaleństwo odwołując się do Rozsądku. Dziewczynki nie były zadowolone, ale… Ach, jakie to było cudne pozostawić je w niedosycie odkryć!
Relacja zdobyła drugie miejsce w konkursie ZŁOTY OŁÓWEK w roku 2024.