TATRY PRAWIE Z LOTU PTAKA – GERLACH + LODOWA LITWOROWA NA WEEKEND

Opowieść o tym że:

1. sen jest zupełnie zbędny i należy go ograniczać do niezbędnego minimum;

2. pogoda w górach płata figle i należy się z tym… pogodzić;

3. telefon od Przyjaciela może zdarzyć się wszędzie;

4. chudemu nie zawsze najłatwiej w zacisku;

5. lufa na powierzchni i lufa w jaskini to zupełnie dwie różne sprawy;

6. w Wielkiej Świstówce mieszka misio, ale nie pożera grotołazów tylko borówki;

 

17.07 trójka śmiałków obładowanych sprzętem wspinaczkowo-jaskiniowym pomknęła niebieską strzałą model Matrix w kierunku Zakopanego. Po ok. 10 km trasy wyjazd stanął pod znakiem zapytania, kiedy to zupełnie znienacka nastąpiła awaria tłumika i konieczna okazała się wizyta w warsztacie samochodowym. Dzięki magicznym zabiegom Pana Mechanika pojazd przestał wydawać dźwięki rozjuszonego choppera i trasa mogła być kontynuowana bez dalszych przeszkód.

Na bazę docieramy ok. 2-iej w nocy. Pora zacna, szczególnie, że o 5 rano umówieni jesteśmy w Kościelisku z Mariolką. Kłaść się czy nie? – oto jet pytanie… Decydujemy, że kielonek na dobry sen i cała godzina na regenerację ciała i umysłu wystarczą. Budzik o 4-tej brzmi jak głupi dowcip. Osobiście czuję się jak po całonocnej libacji. Jedziemy po Mariolkę i razem ruszamy w kierunku Vysokich Tatr.  Starość nie radość – decydujemy się na płatną podwózkę pod Dom Śląski. Dzięki temu 2-godzinne podejście pokonujemy w ok. 15 minut. Na miejscu wzmacniamy się wliczonymi w cenę biletu kawą i ciastkiem. Mariolka wyciąga sprzęt fotograficzny i kamerę, ostatni rzut oka na mapę i ruszamy Doliną Wielicką w kierunku Polskiego Hrebenia. Pogoda jest przecudna i nic nie zapowiada, że wkrótce nastąpi jej załamanie. Ok. 10:00 wbijamy się na Wielicki Szczyt. Widoki są wspaniałe i co chwilę przystajemy na małą sesję foto. Mariolka kręci filmy. W międzyczasie niebo na wschodzie granatowieje, a ponure grzmoty wskazują na zbliżającą się ulewę. Pierwsze krople deszczu spadają, kiedy dochodzimy do Litworowego Szczytu. Nie ma wyjścia – wycofujemy się do Doliny Wielickiej. Rozsądek podpowiada, że jest to jedyna słuszna decyzja. Pozostaje jednak żal, że cel znajdował się w zasięgu ręki, a nie został zrealizowany. Jak ja nie cierpię takich niedokończonych „tematów”. Nie ma rady – trzeba będzie tu wrócić w najbliższym terminie. W strugach deszczu schodzimy do Śląskiego Domu, łapiemy transport na dół i wracamy na bazę. Padam na łóżko i tutaj następuje kilkugodzinna luka w relacji. Czyżby jednak sen był potrzebny?

Wieczorem pakujemy liny na niedzielną akcję w jaskini Lodowej Litworowej. Celem nadrzędnym wyjścia jest rozpoznanie połączenia z Ptasią Studnią, mamy jednak nadzieję na dojście do starego dna w Ptasiej Studni. Z bazy ruszamy czteroosobową ekipą ok. godz. 6 rano. Podejście na Przysłop Miętusi i dalej – w stronę Kobylarzowego Żlebu – idzie nam całkiem sprawnie. Ok. 9 tej jesteśmy na Czerwonym Grzbiecie. „Teraz już z górki”, myślę, ale jak to zwykle bywa – jak coś ma być łatwo to zwykle wychodzi inaczej. Jakoś udaje nam się zgramolić na dno Dolinki Litworowej. No i jak to – dlaczego tu nie ma ścieżki? Przecież ścieżki są wszędzie, bo i grotołazi łażą wszędzie to i ścieżki być muszą… A tutaj nie. Czyżbym w upale pomyliła dolinki? Pomyłki jednak nie ma i ścieżki również nie. Jakoś pokonujemy zalegające dno Dolinki gołoborza i docieramy nad krawędź Litworowego Progu. Z niepokojem myślę o drodze powrotnej. Nie podoba mi się podchodzenie po tym „czujnym” terenie na Czerwony Grzbiet, a potem drałowanie w dół Kobylarzem. Na szczęście opatrzność czuwa. Dzwoni do nas Sławek z Zakopanego i informuje, że Próg jest zaporęczowany i możemy z wiszących lin skorzystać. Informacja fantastyczna – to skróci nam drogę powrotną pewnie o 2 godziny. Teraz już trzeba tylko „odbębnić” dziurę, a w nagrodę czeka nas panoramiczny zjazd do Wielkiej Świstówki.

Ścieżka na dojściu do Lodowej Litworowej jest tak wyraźna, że nie sposób jej nie zauważyć. Pokonujemy eksponowany żlebik i po chwili stoimy pod otworem. Sama akcja przebiega w marę sprawnie. Tylko w salce nad Lodospadem czyhają na nas niestabilne kamienie i żwir. Mariusz wywołuje prawdziwą lawinę, na szczęście ofiar w ludziach nie ma (faceci są jednak niezgrabni ;)). Poniżej Lodospadu otwiera się przed nami ok. 50 metrowy meander, niezbyt przestronny, ale też daleko mu do prawdziwych ciasnot, z którymi zmierzyłam się na innych akcjach. Docieramy do I-ej studni. Poniżej następuje chwilowe spowolnienie akcji (Lechu coś ściemnia, że się w Zacisku Nietoperzy nie mieści, ale na wciągniętym brzuchu daje radę). Kaskady, kolejna studnia i dochodzimy do połączenia z Ptasią. Robię szybki rekonesans i gramolimy się z powrotem.

Na powierzchni jesteśmy ok. 16-tej. Chłopcy przebierają się w stroje wyjściowe – podejściowe, bo zjazd Progiem godny ma być (ponoć). Dziewczyny decydują się na zjazd w rynsztunku bojowym. Ponieważ Sławek ostrzega nas przed luźnymi kamieniami i ryzykiem zrzucenia czegoś na osoby znajdujące się poniżej, na wszelki wypadek zjeżdżamy z plecakami na plecach. Co za głupi pomysł – trzeba było je podpiąć pod uprzęże przynajmniej na eksponowany, drugi odcinek linowy, biegnący poniżej Jaskini nad Dachem. Ten fragment zjazdu robi naprawdę duże wrażenie i kolana miękną jak się tak wisi na cienkim sznureczku 100 metrów nad dnem Wielkiej Świstówki, bez żadnego kontaktu ze ścianą. Jak to dobrze, że w jaskiniach jest ciemno i człowiek nie widzi ekspozycji zbyt wyraźnie. Zjazd z plecakami nie jest komfortowy, jest mi potwornie ciężko i niewygodnie i cały czas żałuję, że nie podpięłam dziada do uprzęży. Generalnie w czasie zjazdu udaje mi się:

1. zmówić szybką modlitwę w intencji poprawnego przepinania, techniki zawsze dwóch punktów asekuracyjnych, rolki – coby się nie rozkręciła, wszystkich karabinków i liny mocnej choć nieco sfatygowanej;

2. puścić  bluzga w stronę Mariusza, który każe mi się uśmiechać i pozować do zdjęcia, kiedy ja tu o życie walczę;

3. rozważyć opcję utraty przytomności i poczekania na akcję ratunkową (bez sensu bo uprząż mi się wrzyna w … wiadomo);

4. rozważyć opcję zrzucenia plecaka w przepaść, bo bez takiego garba z pewnością byłoby przyjemniej (opcja zostaje odrzucona, bo w środku jest cenny batonik).

Mimo wszystko wrażenia są niesamowite i nawet jakoś udaje mi się doturlać na dół.

Z góry udaje nam się namierzyć misia buszującego w borówkach w Wielkiej Świstówce. Na szczęście chłopak zajęty jest sobą i nie zwraca żadnej uwagi na nadchodzących grotołazów. Na wszelki wypadek robimy dużo hałasu, coby go skutecznie od nas odstraszyć. Jeszcze tylko zejście na Przysłop Miętusi przez chaszcze, pokrzywy i gniazda os (kto ostatnio był ten wie o czym mówię :)) i szybki truchcik do samochodu pozostawionego u wylotu Doliny Małej Łąki. I na tym relację możnaby zakończyć, ale warto wspomnieć, że po szybkim pseudoobiedzie i prysznicu wsiadamy w Matrixa i jedziemy do Warszawy. Na drodze leżą postrącane z drzew gałęzie, liście i nie wiadomo co jeszcze. Po drodze kilkakrotnie łapie nas silna ulewa. W efekcie do domu docieram ok. 5 rano w poniedziałek. Karmię zwierzynę, piję kawusię i lecę na siódmą do pracy. A jednak sen jest zupełnie zbędny !

 

PS. Zdjęcia autorstwa Asi S. i Mariusza M. ubarwią relację jak tylko uda mi się je od nich wydobyć.

 

Wystąpili:

Asia Siwirska

Lech Latecki

Mariusz Mejza

Asia Magdalińska

i gościnnie (w drodze na Gerlach) – Mariolka

Tekst: Asia Magdalińska

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *