Niniejszym informuję, że relacji nie będzie! Typowej znaczy się, bo właśnie takiej napisać nie potrafię. Zamiast tego poniżej znajdziecie zapis dokonań dzielnego team’u jaskiniowego w składzie: Piotr Chrzanowski, Bartosz Gołębiowski, Joanna Magdalińska, Magdalena Parzych i Rafał Stańczuk (fot.1, fot.2), który udał się w dzikie, francuskie Vercory i tam w dniach 20-26 lipca 2014r. przeżył wiele niecodziennych przygód z naciskiem na „przeżył”, nabił kilka siniaków, wypił kilka flaszek, a przy okazji odwiedził jaskinię Gouffre Berger (do głębokości ok. 940m) i zrobił podwójny trawers Trou Qui Souffle – Saints de Glace.
Asia Magdalińska
1. Akcja bez siniaka to akcja nijaka
Stoję przed lustrem i bez większych sukcesów próbuję ukryć pod ubraniem wielkie krwiaki na rękach – pamiątki z tegorocznego urlopu. Zadanie karkołomne, bo jak na złość termometr pokazuje 30 stopni w cieniu i bluzka z długim rękawem nie wydaje się najpraktyczniejszym rozwiązaniem. Kolejne krytyczne spojrzenie w lustro i na usta ciśnie się bardzo-brzydkie-przekleństwo. No przecież nie pójdę do pracy z całą tą „dekoracją”, bo wyglądam jak ofiara przemocy domowej i koledzy na pewno będą mieli niezły ubaw. Z drugiej strony jako eee szczęśliwy posiadacz kilku (albo raczej kilkudziesięciu) siniaków mam chyba prawo trochę je podemonstrować? Przynajmniej od razu widać kto tu jest „prawdziwym” grotołazem.
2. Dlaczego czasem warto słuchać Betki
„Moim zdaniem tego trawersu nie da się zrobić na sucho i na waszym miejscu wzięłabym jednak pianki na przebranie”. Betka wie co mówi, bo była kiedyś w Bergerce i ma prawo udzielać mądrych „betkowych” rad. Biorę sobie do serca tą przestrogę i pakuję do plecaka krótką piankę i neoprenowe skarpetki. Wtedy jeszcze nie zdaję sobie sprawy z tego, jak bardzo będę Betce wdzięczna za pożyczony kombinezon. Generalnie w ogóle niewiele jeszcze wiem o wodzie w jaskiniach francuskich. Może i dobrze, bo czasem niewiedza bywa błogosławieństwem. Chłopcy przygotowują zalaminowany wydruk planu jaskini, ogrzewacze, kuchenkę i parę „ratunkowych” liofoodów na dobre „wyjście”. Dostajemy też zaopatrzenie w postaci folderów i map rejonu Parku Regionalnego Vercory. Jestem pełna obaw jak to wszystko wypali. Za parę dni ruszam na dwutygodniowy urlop trekkingowo-jaskiniowy. Pierwszy tydzień spędzę na alpejskiej rozgrzewce w rejonie Grindelwaldu. Jeszcze nie wiem, że pogoda będzie przepiękna, napotkani ludzie życzliwi i pomocni, a widoki na Eiger, Mönch i Jungfrau na zawsze pozostaną w mojej pamięci. Druga połowa wyjazdu okaże się ciągłym zmaganiem z wodą i niepogodą, ale jednocześnie wspaniałą przygodą i okazją do zawarcia nowych, ciekawych znajomości. Utwierdzi mnie również w przekonaniu, że jedyną rzeczą, która tak naprawdę nas ogranicza jesteśmy my sami i nasze ludzkie słabości.
3. W stronę Vercorów
Minęła północ. Od paru godzin czekam na dworcu kolejowym w Bernie na mój jaskiniowy zespół. Zaczynam się powoli niepokoić, czy w ogóle mają zamiar po mnie przyjechać. Na szczęście w końcu dzwoni telefon, a ja kieruję się do wyjścia, w stronę naszego auta do zadań specjalnych (B0 AGENT – wiadomo). Witam się z Piotrkiem, Rafałem, Magdą i Bartkiem. Przed nami jeszcze parę godzin trasy. Kierujemy się w stronę miejscowości Autrans, położonej w sercu malowniczych Vercorów (Alpy Francuskie). Jak co roku pod koniec lipca Camping du Vercors opanują speleolodzy z całej Europy w ramach Międzynarodowego Obozu Speleologicznego organizowanego pod patronatem FFS (Federation Francaise de Speleologie) (fot.3).
Impreza ta jest doskonałą okazją do penetracji okolicznych dziur w tym jednej z najgłębszych jaskiń świata. Mowa oczywiście o Gouffre Berger, która wraz z systemem Jaskini Fromagere osiąga głębokość -1323 m i zajmuje 24 miejsce pod względem głębokości na świecie (http://www.caverbob.com/wdeep.htm). Na biwak docieramy 20 lipca nad ranem. Po ciemku rozbijamy namioty i próbujemy w kilka godzin nadrobić zarwaną noc. Rano spotykamy się z Remy Limagne – „szefem” całej imprezy. Niestety wiadomości nie są pomyślne. Pogoda ma się załamać, przewidywane są ulewne deszcze i wichury. Z uwagi na bardzo szybką reakcję tutejszych jaskiń na intensywne opady, a w konsekwencji możliwość odcięcia drogi odwrotu „pechowych” grotołazów, wszelkie wyjścia do Bergerki zostają odwołane wstępnie do środy. To całe trzy dni, a my z niecierpliwością czekamy na nasz pierwszy „tysiąc”. Snujemy się bez celu po obozie i próbujemy ustalić alternatywny plan działania. Pada propozycja udania się do położonych niedaleko turystycznych Grottes de Choranche. W grotach tych nad podziemnymi jeziorkami o krystalicznie czystej wodzie oczom naszym ukazują się tysiące makaronów o długościach dochodzących nawet do 3 m (fot.4-fot.7). Ciekawostką tego miejsca jest również odmieniec jaskiniowy (Proteus anguinus) –gatunek ślepego płaza ogoniastego. Bardzo tu ładnie, ale jednocześnie tyle zakazów i nakazów, że wprost marzymy o przyodzianiu naszych czerwonych kombinezonów i zrobieniu czegoś na własną rękę – bez nadzoru przewodnika i kamer wideo. W momencie kiedy wychodzimy z jaskini, następuje zapowiadane oberwanie chmury. Kolorowo nie jest i mamy przedsmak tego, co będzie się działo dalej.
4. Speleoziomki uderzają na trawers
„No dobra, to jeszcze mi polejcie” – jako inicjator całej tej integracji przy flaszce czuję się niezwykle zobowiązana godnie reprezentować swój team. Towarzystwo przednie i impreza też całkiem udana. Wiadomo – na Polakach w tych sprawach zawsze można polegać. Razem z grotołazami z Wałbrzycha, Tarnowskich Gór i Sosnowca snujemy plany na najbliższe dni. Reszta speleokampu tkwi przy swoich namiotach i nie wydaje się zainteresowana wejściem w bliższe relacje z naszą „podejrzaną” grupą. Może i dobrze, bo ilość flaszek jest mocno ograniczona. Pomysłów na akcje mamy wiele, ale tak naprawdę żaden z nich nie spełnia naszych oczekiwań. Chcemy zrobić jakieś porządne (czytajcie: ambitne) wyjście, a francuzi proponują nam dwu godzinną wycieczkę do Grotte Favot albo jeszcze krótszą do Grotte des Gaulois lub Grotte d’Envernibard. Reszta podobno zalana… Magda B. z Tarnogórskiego KTJ robi za tłumaczkę i na wszelki wypadek rozszyfrowuje dostarczone nam przez francuzów opisy dróg dojścia do dostępnych w czasie opadów jaskiń. W pewnym momencie przy naszym imprezowym stole pojawia się również Remy. Chyba widzi wszechobecną frustrację i parcie na działanie. Dyskutujemy o możliwych do realizacji akcjach i tak jakoś od słowa do słowa wychodzi, że może jednak dałoby radę wybrać się do Trou Qui Souffle (po ludzku: Dziura, która Dmucha). Remy ostrzega jednak, że będzie ciężko i bardzo mokro, a sam trawers Trou Qui Souffle – Saints de Glace (po ludzku: Święci lodu), jest raczej mało realny, bo niższe partie tej pierwszej prawdopodobnie będą zalane wodą. W każdym razie dostajemy zielone światło na zbadanie jak wygląda sytuacja. Jednocześnie pada mocna sugestia, żeby nie deporęczować za sobą jaskini i nie odciąć głupio drogi odwrotu. Pokrzepieni możliwością podjęcia jakiegokolwiek działania kładziemy się spać.
Następnego dnia (21.07.) pogoda jest tragiczna, leje bardzo mocno na przemian z mega bardzo mocno. Wstrzelamy się w chwilową przerwę w opadach i pakujemy do samochodów (fot.8). Ruszamy na akcję dwoma zespołami – Tarnogórsko-Sosnowieckim oraz Warszawskim. Przebieramy się pod otworem w strugach deszczu (fot.9). Chłopcy (właśnie tak!) wyraźnie nie mają ochoty pchać się do jaskini, której studnia wlotowa wygląda w tym momencie jak połączenie ponoru z wodospadem. Patrzymy z Magdą B. na siebie i deklarujemy pełną gotowość do akcji. W sumie od stania na tym deszczu już i tak jestem cała mokra. Co za różnica czy zmoknę jeszcze bardziej? Wchodzę pierwsza, bo chłopcy jakoś długo marudzą przy otworze (może liczą na zmianę decyzji? :P) i od razu zalewa mnie woda. Pięknie…
Cały trawers zajmuje ponoć ok. 6 godzin. Kalkuluję, że skoro dolne partie będą zalane, cała akcja nie zajmie nam tyle i jest pewna szansa, że za 2-3 godziny będziemy z powrotem na powierzchni. Pocieszające, ale nadal jest nieprzyjemnie mokro i raczej chłodno. Początkowe partie Trou Qui Souffle prowadzą studniami, które przy dobrej pogodzie podobno są zupełnie suche. My zjeżdżamy centralnie w linii wodospadów i z przerażeniem myślę o ponownym wychodzeniu tych odcinków do góry (fot.10 – fot.20). Dalej mijamy ciasne, poziome rury o krystalicznym wygładzonym dnie (co to było? kwarc? polewy? marmur? nie wiem, ale ładne), które zgodnie z sugestiami Remy’ego powinny być zalane wodą. O dziwo partie te są suche i dalszy trawers jest możliwy. Na wszelki wypadek podejmujemy decyzję o pozostawieniu założonych wcześniej poręczówek. Dalsze partie jaskini tworzą ciągnące się w nieskończoność meandry i korytarze (także z marmitami np. w Galerie des Marmites) porozdzielane od czasu do czasu większymi salami (m.in. Salle de la Conciergerie czy Salle Hydrokarst).
Droga jest właściwie ewidentna. Francuzi zadbali o bardzo dokładne oznaczenie trasy trawersu białymi odblaskowymi znacznikami, doskonale widocznymi nawet z dużej odległości. Jestem im za to niezmiernie wdzięczna, szczególnie, kiedy odkrywam, że całkowita długość systemu wynosi 45km! Początkowo system Trou Qui Souffle – Saints de Glace bardzo przypomina mi połączenie klimatu naszej Czarnej z Miętusią, ale informacja o jego długości szybko weryfikuje moje zdanie na ten temat. Nasze dziury to przy tym malizna. Ta jaskinia to nie żarty i można się tu nieźle pogubić. Błądzimy właściwie tylko w jednym miejscu i nie jest to bynajmniej efekt złego oznakowania trasy, a raczej naszej podejrzliwości, co do poprawności tego znakowania. Wiadomo – jak jest za łatwo i zbyt „ewidentnie” to musi być jakiś haczyk – tym razem jednak go nie ma.
Największe wrażenie robi na nas olbrzymia komnata Hydrokarstu ze spektakularnym wodospadem bryzgającym wodą centralnie w linii założonej poręczówki. Piotrek na ochotnika sprawdza stan korytarza powyżej i okazuje się, że doprowadzający do Hydrokarstu wodę meander jest drożny. Pakujemy się w mocno zawodnione rury, a następnie obszerniejsze meandry. W pewnym miejscu znajduję kartkę z informacją, że do otworu zostało już tylko 350m. Jestem taka szczęśliwa, że już za jedyne 350m uwolnię się od wszechogarniającej wilgoci, zimna i błota, że kompletnie nie zauważam strzałek, które w tym miejscu wykonują ostry skręt w prawo. Zamiast tego kieruję się na wprost, korytarzem, który wyprowadza mnie nad dosyć obszerny i niezaporęczowany meander. Chwila konsternacji i pojawia się wątpliwość – to chyba jednak nie tutaj. Cofam się kilkadziesiąt metrów i widzę swoją pomyłkę. Niewiarygodne, jak można nie zauważyć tak dobrze oznakowanego przejścia! Lecę korytarzem w kierunku otworu i udaje mi się dogonić mocno już zaniepokojoną moją nieobecnością grupę, gotową do podjęcia akcji ratunkowej. Notuję w głowie, żeby następnym razem trzymać się razem i nie oddalać w „niezbadane” meandry. Sama końcówka jaskini i otwór Saints de Glace są drożne i – hurra !!! – nie musimy robić trawersu w drugą stronę (no… przynajmniej nie dzisiaj) (fot. 21, fot. 22).
5. Trawers na bis
Wracamy totalnie przemoczeni na bazę. Wszelkie barierki, płotki i linki zajęte zostają przez nasz suszący się szpej. Reszta uczestników obozu ukrywa się w namiotach i najwyraźniej cierpliwe czeka na poprawę pogody. Prognozy są jednak jednoznaczne – w najbliższym czasie żadnej poprawy nie będzie. My natomiast nie mamy właściwie wyboru. W Trou Qui Souffle zostały nasze liny, karabinki i – co ciekawe – worek pełen termosów z gorącą herbatą (do dziś nie wiem czym się kierowaliśmy zostawiając je w środku). Bez termosów do Gouffre Berger nie pójdziemy więc nie ma wyjścia – trzeba odwiedzić „wietrzną dziurę” ponownie kolejnego dnia (22.07.). Dla urozmaicenia decydujemy się na trawers od strony otworu Saints de Glace. Przed wyjściem dowiadujemy się, że ekipa Remy’ego została odcięta przez wodę w jaskini Grotte de Sassnages, będącej wywierzyskiem całego masywu Vercors. Francuzi proszą nas, żebyśmy bardzo na siebie uważali, bo w razie wypadku nie będzie miał nas za bardzo kto ratować. Całe wsparcie skierowano bowiem na pomoc Remy’emu. Obiecujemy dobre sprawowanie i pakujemy się do auta.
Pogoda jest trochę lepsza. Nadal pada, ale nie jest to takie oberwanie chmury jakie miało miejsce dnia poprzedniego. Ponadto ktoś życzliwy rozwiesił płachtę biwakową nad wejściem do Trou Qui Souffle, która świetnie sprawdza się jako symboliczny „dach” nad otworem (fot. 23). Dzięki temu woda praktycznie nie leje się do środka. Nauczeni doświadczeniem dnia poprzedniego ubieramy się w pianki i neoprenowe skarpetki (fot.24). Skoro mamy zmoknąć to niech przynajmniej nie będzie nam tak zimno. Przy otworze Saints de Glace wody jest również wyraźnie mniej. Największe zdumienie ogarnia nas na widok Sali Hydrokarstu. Po olbrzymim wodospadzie nie ma najmniejszego śladu. Wrażenie jest zupełnie inne i zgodnie stwierdzamy, że z wodą było jednak … dużo ciekawiej i ładniej. Dalsza część trawersu przebiega bez większych atrakcji za wyjątkiem akcji ratunkowej shunta, po którego muszę zjechać do niezbyt głębokiego meandra. W połowie jaskini czekają na nas termosy z letnią herbatą. Doprawdy nie wiem, któż mógł je tutaj zostawić? Akcja przebiega sprawnie i po ok. 5,5 godzinach jesteśmy na powierzchni z całym odzyskanym szpejem. Złośliwie żartujemy, że jeśli jutro (23.07.) pogoda nie dopisze, znowu pójdziemy na trawers. Jesteśmy już prawie specjalistami!
ogoda rzeczywiście się poprawia, ale na trawers już nie uderzamy – jedziemy natomiast do jaskiń turystycznych w rejonie Saint Christophe la Grotte. Zwiedzanie obejmuje dwie groty (Grotte Supérieure oraz Le Grand Goulet) oraz pozostałości tzw. drogi sardyńskiej – dawnego traktu rzymskiego łączącego Lyon z Turynem (fot.26- fot.34). Robi się bardzo ciepło i jest pewna nadzieja, że temat Bergerki ruszy do przodu. Po powrocie do obozu dowiadujemy się, że system Trou Qui Souffle – Saints de Glace odwiedzili zapoznani grotołazi z Węgier, którym życzliwie doradziliśmy ubranie się w pianki. Podobno po naszych wodospadach i potokach nie został najmniejszy ślad, a pianki okazały się zupełnie zbędne, bo jaskinia zdążyła wyschnąć na pieprz …
6. Zielone światło, ale czy na „tysiąc”?
W nocy znowu leje. Budzi mnie uporczywe bębnienie w tropik i nie mogę już zasnąć. Wczoraj wieczorem dostaliśmy informację o poprawie pogody i cały obóz ogarnęły gorączkowe przygotowania do akcji w Gouffre Berger. Wszystko pięknie, tylko skoro mamy poprawę pogody to skąd ten deszcz? Nasze wyjście do dziury wypisaliśmy na 8 rano. To właściwie nasza ostatnia szansa na atakowanie Bergerki – w sobotę zwijamy manatki i wracamy do Polski. Rodzi się we mnie silne postanowienie wyjścia na akcję bez względu na pogodę. Najwyżej zawrócimy przy pierwszych napotkanych trudnościach. Trudno – „tysiąc” zrobimy innym razem. Budziki dzwonią o 6 rano, ale z sąsiednich namiotów nie docierają do mnie żadne sygnały szykowania się do wyjścia. Boję się, że ten nieoczekiwany deszcz całkowicie rozwalił mocno już nadwątlone morale grupy. Wstaję i zarządzam śniadanie. Ociągamy się i w ogóle atmosfera nie do końca dopisuje. Na wszelki wypadek nie poruszam tematu nocnej nawałnicy. Może nie zauważyli? Niee, niemożliwe… Chyba wszyscy po prostu myślą to samo – trzeba iść, a w trakcie zadecydujemy co i jak. Teraz nie ma sensu dyskutować.
Na parking la Molière docieramy ok. 8:30. Wypakowujemy graty i kierujemy się w stronę jaskini. Początkowo ścieżka wiedzie malowniczymi łąkami. Potem zagłębia się w las i wkracza na tereny o wybitnie krasowym krajobrazie. Na powierzchni widoczne są tworzące lapiaz żebra skalne i musimy uważnie patrzeć pod nogi, żeby nie wywrócić się na jakiejś skalnej przeszkodzie. Pogoda jest przepiękna i nic nie wskazuje na to, aby miała się w najbliższym czasie zmienić. Pod otwór docieramy ok. 9:30. Przy jaskini spotykamy parę Francuzów, którzy szykują się właśnie do zjazdu. Przed nimi do otworu weszli już Węgrzy. My pójdziemy jako trzeci zespół. Przebieramy się i jako pierwszy ok. 10:15 zjeżdża Rafał (fot.35, fot.36). Początkowe partie Gouffre Berger tworzą studnie: Wlotowa (15m), Ruiz (27m), Ressauts Holiday (10m), Cairn (25m), Garby (38m), Gontard (30m) i Aldo (42m) porozdzielane dłuższymi lub krótszymi meandrami. Największe wrażenie robi 42-metrowa Studnia Aldo, która swoim kształtem i rozmiarem przypomina obszerne studnie jaskini Ptasiej czy Małej w Mułowej. Na głębokości -256 m wkraczamy do rozległych pasaży Grande Galerie i Galerie Petzl, których średnica sięga kilkudziesięciu metrów. Kierujemy się za wartko płynącym strumieniem, w stronę okresowego Jeziora Cadoux. W suchych okresach zbiornik ten podobno zupełnie wysycha.
W tym roku jego misa po brzegi wypełniona jest wodą i zajmuje właściwie całą szerokość korytarza. Przekroczenie tej przeszkody suchą nogą wymaga użycia pontonu (fot.37-fot.39). To moja pierwsza taka przeprawa w jaskini i cała akcja sprawia mi dużo radości. Przeciągam ponton na linie zamocowanej do przeciwległego brzegu i ruszam w dół Salle Bourgin. Mijam kaskady Petit General oraz Tyrolienne, a następnie wkraczam do Le Grand Eboulis (Wielkie Zawalisko). Tu napotykam pierwsze, nieliczne póki co, nacieki (fot. 40, fot.41). Korytarz w tej części jaskini stromo opada w dół i do złudzenia przypomina gołoborza polskich Łysogór. U podnóża zawaliskowej sali zlokalizowany jest biwak nr 1 (głębokość ok. -494m), wyposażony w namioty cieplne z folii NRC, zapasy baterii, jedzenia i apteczkę (fot.42). Tutaj chwilę odpoczywamy, pijemy herbatę i wzmacniamy się batonami.
Poniżej biwaku całą szerokość korytarza wypełniają misy martwicowe (fot.43). Miejsce to pokonujemy zygzakiem wąskimi żebrami oddzielającymi poszczególne misy od siebie. Następnie wkraczamy do wypełnionej po brzegi naciekami Salle de Traize (Sali Trzynastu). Największe wrażenie robią na mnie olbrzymie stalagmity, od których miejsce to bierze swoją nazwę (fot.44). Strop obficie zdobią tu stalaktyty, makarony, a także wszelkiego kształtu draperie (fot.45). Sala trzynastu wyprowadza nas do Sali Germain i kolejnych galerii. Na głębokości -640m na ścianie odnajdujemy kartkę z informacją, że poniżej jaskinia staje się bardziej wymagająca. „Beyond this point, you enter into the most demanding part of the cave. Are you sure?” (fot.46). Ja póki co nie mam żadnych wątpliwości, ale zawracająca z tych partii ekipa węgierska ostrzega nas, że niżej jest „bardzo ciężko i niebezpiecznie” i że dalej się po prostu nie da. „Jak to nie da? Wszystko się da, tyle że nie zawsze jest łatwo” – myślę. Już po chwili docieramy jednak do zalanego wodą korytarza Les Coufinades, który zmusza mnie do ponownego przemyślenia całej sytuacji. Miejsce to identyfikuję jako „piankowy” korytarz Betki. Ciekawie to nie wygląda, ale czuję że przynajmniej powinniśmy spróbować i zobaczyć co słychać dalej. Początkowo korytarz pokonujemy techniką „na rozpieraczkę”, mijamy przecinający naszą drogę wodospad i trafiamy do miejsca, gdzie meander znacznie się rozszerza i dalsze łażenie „po ścianach” staje się fizycznie niemożliwe. Wiszą tu co prawda liny poręczowe, ale poziom wody pod nimi jest na tyle wysoki, że dalsze poruszanie się bez zanurzenia staje się właściwie niemożliwe. Mniej więcej na tym etapie z jaskini wycofują się napotkani przed otworem Francuzi.
Nam nadal jest mało. Początkowo walczę na linach próbując ograniczyć zanurzenie maksymalnie do ud. Przed sobą słyszę głośny plusk i parę soczystych przekleństw. To Piotrek został pokonany przez meander i wylądował po szyję w wodzie. Decyduję, że dalsze bawienie się w „suche” przejście nie ma dalszego sensu i też się zanurzam. Przyjemnie nie jest, ale przynajmniej poruszanie się staje się dużo sprawniejsze. Jedno jest pewne – Francuzi nie mają zwyczaju chodzić do Bergerki przy tak wysokich stanach wody, bo założone poręczówki nie są szczególnie pomocne. Gramolimy się z wody na brzeg, by już po chwili zanurzyć się w ogłuszającym huku kaskad (kolejno: Cascade Abelle (5m), Cascade Claudine (17m), Cascade des Topographes (5m)). Powietrze przesycone jest tutaj aerozolem rozbryźniętej wody. Większość poręczówek prowadzi praktycznie w linii wodospadów i wszelkie próby trzymania się z dala od spadającej kaskadami wody są bardzo uciążliwe i zabierają nam masę energii. Chwilę wcześniej –w rejonie le Niagara – sponiewierani wodną przeprawą zawracają Bartek i Magda, przy czym obiecują poczekać na nas na biwaku nr 1. W sumie wcale im się nie dziwię. Sama mam już trochę dość tego ciągłego moczenia.
W dalszej części jaskini kilkakrotnie napotykamy zjazdy kierunkowe, wyposażone w instrukcję obsługi (o tak!). Są też tyrolki, których pokonanie do góry może stanowić pewne wyzwanie. Jednym słowem – dzieje się i wcale nie jest nudno. Wyczerpani walką z wszechobecną wodą docieramy do olbrzymiej komory Grand Canyon (Wielkiego Kanionu), opadającej stromo w kierunku Salle de Huit (Sali Ośmiu), gdzie znajduje się biwak nr 2. Nie jest on tak komfortowy jak biwak nr 1 – nie ma tu ani namiotu cieplnego, ani żadnych innych udogodnień napotkanych wcześniej. Jest za to masa śmieci (fot.47). Nie zatrzymujemy się – idziemy dalej zgodnie z kierunkiem płynącej wody. Docieramy do kolejnych kaskad (kolejno: puits Gaché (20 m), puits du Mât (10 m), puits du Singe (10 m), Grande Cascade (27m)). Ostatnia z nich tworzy potężny wodospad i siła spadającej wody wywołuje na jej dnie tak silny podmuch wiatru, że nie sposób jest ustać na nogach i mamy wrażenie jakbyśmy znaleźli się w środku szalejącego huraganu. Dalej korytarz zmniejsza swoje wymiary i w pewnym momencie docieramy do wyraźnego rozwidlenia oznaczonego odblaskiem. Intuicja każe nam kierować się w prawo jednak dalsza część korytarza zawalona jest tutaj kamieniami, pod którymi słychać przemieszczającą się wodę (fot. 48- fot.52).
Z kolei lewa odnoga jest prawie po strop zalana wodą i mamy poważne obawy, czy to przejście jest bezpieczne (fot.53). Nie widzimy dalszej możliwości kontynuowania akcji i decydujemy się na odwrót. Szacujemy, że głębokość na jakiej się obecnie znajdujemy to ok. 940m (najprawdopodobniej dotarliśmy do Chatiere de la Baignoire) (fot.54). Do naszego pierwszego „tysiąca” trochę jeszcze brakuje. Szkoda. Później dowiemy się od Remy’ego, że decyzja o odwrocie była jak najbardziej słuszna, gdyż zalany korytarz jest bardzo głęboki i niebezpieczny, a właściwa droga wiedzie prawą odnogą rozwidlenia, która – z resztą nie po raz pierwszy – zasypana została naniesionymi przez wodę kamieniami.
7. Niech mnie ktoś stąd wypuści
Połowa drogi za nami. Teraz trzeba „tylko” bezpiecznie i szybko wyjść na powierzchnię. W ekspresowym tempie pokonujemy opisane powyżej kaskady, trawersy i tyrolki (fot.55 – fot.58). W rejonie biwaku nr 2 spotykamy kolegów z Sosnowca. Opisujemy im sytuację w dalszej części jaskini, życzymy powodzenia i lecimy do góry. Wodny meanderek „Betki” pokonujemy bezczelnie w wodzie po szyję. Przynajmniej jest szybko. Suche partie ciągną się w nieskończoność. W pewnym momencie gubimy drogę, niepotrzebnie wpinając się w biegnącą do góry poręczówkę. Chwilę tracimy na rozpoznaniu sytuacji. Wracamy do głównego korytarza i bez większych problemów pokonujemy dalszą drogę do biwaku nr 1. Z radością ściągam mokrą piankę i neopreny i przebieram się w pozostawione tu wnętrze i suche skarpety. Bartek z Magdą czekają na nas w namiocie cieplnym. Piotrek wyciąga palnik i gotujemy niezliczone ilości wody na herbatę, kiśle i lyofoody. Jest mi cudownie ciepło i komfortowo. Chwilami przysypiam i budzę się dopiero na przydziałową porcję jedzenia.
Chciałoby się jeszcze posiedzieć, ale nadal znajdujemy się ok. 500 m pod ziemią i droga na powierzchnię zajmie nam jakieś 4 godziny. Ubieramy mokre kombinezony i ruszamy w stronę otworu. Dalsza droga przebiega bez większych przygód i na powierzchnię wydostajemy się ok. 3:00 rano po 17 godzinach akcji (fot.59, fot.60). Powierzchnia wita nas ciepłą i bezdeszczową nocą. Na parking la Molière docieramy przed wschodem słońca. Jeszcze tylko dojazd na bazę i wreszcie umęczone ciało będzie mogło odpocząć w puchowym śpiworze.
8. My tu jeszcze wrócimy
Z dumą wypisujemy swój powrót na tablicy wyjść zawieszonej w namiocie bazowym. Wtedy jeszcze nie wiemy, że jesteśmy jedyną ekipą, która dotarła tego (a może i kolejnego) dnia na głębokość ponad 900m. Nasi koledzy z Sosnowca byli niewiele gorsi. Należą im się również specjalne podziękowania, gdyż w przeciwieństwie do nas na powierzchnię wytargali przydziałową porcję śmieci. Cały piątek (25.07.) leniuchujemy i bez celu snujemy się po okolicy. Utrzymuje się bezdeszczowa i słoneczna pogoda. Kolejne ekipy szykują się do wyjścia. W tym samym czasie my pakujemy się i przygotowujemy na powrót do Polski. Jesteśmy zadowoleni z przeprowadzonej akcji, ale jednocześnie czujemy pewien niedosyt i potrzebę powrotu do Gouffre Berger za rok. Może tym razem wpuści nas na samo dno? Jedno jest pewne – Bergerka to jaskinia warta choćby krótkiej wizyty. Jest tutaj wszystko czego można oczekiwać od „porządnej” jaskini: bogata szata naciekowa, głębokie studnie, meandrujące korytarze, olbrzymie galerie i sale, wodospady i kaskady, a nawet podziemne jezioro. Pokonanie Bergerki to również świetny test kondycji fizycznej i psychicznej, a także możliwość zmierzenia się z własnymi słabościami. Myślę, że kiedyś tu jeszcze wrócimy (fot. 61 – fot. 62).