Jest 5 rano 13 kwietnia – Niedziela Palmowa. Na powierzchni pewnie zaczęło już świtać. „Chłopaki, zbierajmy się, bo zaraz tu zamarznę”. Niechętnie zbieramy graty i pokonujemy studnie wlotowe Litworki. Powierzchnia wita nas bezchmurnym niebem. Właśnie świta. Niebo mieni się wszystkimi odcieniami purpury. Wokół cisza i spokój. „Było warto” – myślę – „choćby po to, żeby zobaczyć taki wschód słońca”. Dalsze górnolotne przemyślenia ucina konieczność wyjścia na mróz, zdjęcia przemoczonego kombinezonu i dalszej drogi na dół. Byłoby naprawdę cudownie, ale trzeba jeszcze zejść Kobylarza. Kobylarz… jak ja nie cierpię tego żlebu!
7 rano. Upierdliwy dźwięk budzika wyrywa mnie z głębokiego snu. Jakaś litościwa ręka wyłącza dzwonek i znowu zapada cisza. Siłą woli zmuszam się do otwarcia oczu i wsłuchuję w swoje ciało. Spręża zdecydowanie nie ma. Za krótko spałam, zupełnie nie mam motywacji na żadną akcję, nawet na trawers Krupówek. Poleżałabym jeszcze. Reszta ekipy chyba podziela moje zdanie, bo nikt nie kwapi się do wstawania. Pewnie pochlali wieczorem, kiedy już poszłam do pokoju. Dobrze im tak, skoro piją beze mnie. Może nawet mają kaca… Ta radosna myśl o nieszczęściu drugiego człowieka motywuje mnie do podniesienia się z łóżka. „No dobra, pobudka, koniec opierdalania”. Z sąsiednich łóżek słychać jęki protestów, ale powoli zaczyna się też ruch. Wstajemy. Zaraz zrobimy sobie sycące śniadanie, spakujemy sprzęt i ruszamy. Czeka nas podejście Kobylarzem, a potem szukanie otworu Litworki w gęstej mgle, o czym jeszcze nie wiemy. Plan akcji jest konkretny – chcemy rozpoznać przejście z Litworki do Wielkiej Śnieżnej, coby nie błądzić jak koledzy z klubu parę lat wcześniej. Może kiedyś zrobimy trawers. Na razie tylko rekonesans. Ekipa całkiem zgrana i udana. Dzisiaj dowodzi nami Piotrek. Nie będziemy go słuchać, ale niech ma tę radość i myśli, że on tu rządzi. Becia i ja ogarniamy plany i szkice przejścia. Reprezentujemy też tzw. zdrowy rozsądek, o którym nasi chłopcy czasem zapominają. Rafał – ten co „ma moc” – będzie nas poganiał na podejściu. Jako jedyny wykazuje wybitne pokłady spręża. A no i jeszcze Słupek. Takie czasy, że trzeba czasem zabrać instruktora na wycieczkę do jaskini, żeby sobie popatrzył, przypomniał jak to bywało…
Z bazy ruszamy z pewnym poślizgiem ok. 9:30 rano. Decydujemy się na dojście od strony doliny Małej Łąki. Na dole wiosna pełną gębą – Przysłop Miętusi usiany jest krokusami. Wyżej, w górach, zalega świeży śnieg. Nie mamy czasu na kontemplację przyrody. Trzeba trochę nadrobić na podejściu. Skoruśniak pokonujemy prawie biegiem. Dopiero przy Wodniściaku spowalniamy. Pojawia się śnieg – niewiele, ale idzie się gorzej. W Kobylarzu jakieś 20 cm świeżego puchu, a momentami takiej kaszki – jakby śryżu. Chłopcy oczywiście wyrwali do przodu. Nie śpieszymy się z Becią. Nie ma sensu się pocić. W górnych partiach Kobylarza wchodzimy w gęstą mgłę czy też chmurę. Widoczność spada do kilku metrów. „Może być ciężko z szukaniem otworu” – myślę. „Oby ekipa Kaji dotarła do Litworki przed nami, wtedy damy radę trafić po ich śladach”. Skręcamy na taternicką ścieżkę trawersującą Czerwony Grzbiet w kierunku otworu Wielkiej Litworowej. Ślady są widoczne, ale kilkukrotnie kluczą i wydaje nam się, że jesteśmy trochę za wysoko. Rozdzielamy się i szukamy otworu poniżej obranej ścieżki. Zostaję przy plecakach i co jakiś czas nawołuję resztę grupy. Becia i chłopcy muszą być niedaleko, słyszę głosy, ale ludzi kompletnie nie widzę. Przepływająca mgła nadaje pozory życia okolicznym skałom. W pewnym momencie jestem przekonana, że widzę poruszającego się człowieka, który przy bliższym rozpoznaniu okazuje się nieruchomą skałą. Robi się trochę nieprzyjemnie, w tym mleku kompletnie nie potrafię się zlokalizować, stok jest stosunkowo stromy i przy każdym kroku schodzą nim małe lawinki świeżego puchu. Betka i Piotrek wracają z niczym. Jesteśmy gotowi zawrócić
i spróbować jeszcze raz – tym razem przemieszczając się trochę poniżej tej części zbocza. Na szczęście Rafał odnajduje tyczkę przy otworze. Co za radość! Jest też plecak i wyraźne ślady butów na śniegu. Schodzimy do wygodnej platformy, na której przebieramy się. Jesteśmy już gotowi do zjazdu, kiedy dochodzi do nas Słupek. Jest koło 14-tej i ekipa w końcu w komplecie. Stoimy w kompletnym mleku przy otworze Litworki. Wychodzi na to, że właśnie zaczynamy właściwą część imprezy. „No to ruchy kluchy! Nie ma czasu na opierdzielanie!”
Pierwszy poręczuje Piotrek. Za nim zjeżdża Becia z liną na trawers studni Flacha. Od razu widać,
że ma za dużo energii. Następnym razem trzeba wcisnąć jej jakiegoś spowalniacza. Rafał poręczuje drugą pięćdziesiatkę. Na jej dnie spotykamy Kaję z kolegą (Frytką?). Zamieniamy parę słów
i kierujemy się w stronę I-ego Płytowca. Poręczuję. Poruszamy się trochę za wolno. W głowie już słyszę złośliwe komentarze Słupka. Trudno, niech se gada. Dzisiaj nie ma spręża i już. Schodzimy na sam dół Sali pod Płytowcem. Na stropie wielka wyraźna strzałka w lewo, ale to na pewno jakaś podpucha. Kierując się babską logiką włazimy w bardzo nieewidentne, ciasne ciągi po prawej, bogato upstrzone tajemniczymi znakami i strzałkami. Po dłuższej chwili ciurania decydujemy się na powrót do obszernej salki z megastrzałką i idziemy zgodnie z wyraźnym kierunkiem głównego ciągu. Droga prosta jak drut, wyraźne strzałki i kopczyki znaczą kolejne przełazy i studzienki. Na przedzie napiera Betka, jest w narkotycznym transie i nic nie może jej zatrzymać. Mijamy wyraźne skrzyżowanie z Partiami Zakopiańskimi, wciskamy się w przełaz pod sporą wantą i docieramy do Zacisków Boksera. Becia jest już za zaciskami i niucha dalszą drogę. Słupek kontempluje przejście. Pada kilka kwiecistych porównań o urokliwości tego miejsca. „Idźcie przodem, ja tu się jeszcze poprzyglądam”. Idziemy. Mijamy z Rafałem Betkę i kierujemy się w stronę Sali Luster. Bardzo nam się tutaj podoba. Wyjmujemy kanapki i herbatę i robimy sobie popas. Dochodzi do nas Piotrek. Sala jest obszerna o gładkich, jakby lustrzanych ścianach. Dalsze przejście wiedzie stromym zejściem-studzienką i oznaczone jest wyraźnymi strzałkami. Czekamy i zaczynamy marznąć. Słupek trochę za długo negocjuje ze skałą. Wracam zobaczyć jak wygląda sytuacja. Okazuje się, że wredna dziura nie puściła i teraz razem z Becią szukają obejścia problemu. Jaskinia ma tu zawaliskowy charakter
i wyraźnie słyszymy głos Betki gdzieś spomiędzy skał. Tak blisko, ale żadnego ewidentnego przejścia nie ma. A nawet jeśli jest może okazać się za ciasne zarówno na Betkę jak i Słupka. Trzeba podjąć decyzję co dalej. Szkoda byłoby zawracać w tym momencie, dobrze nam się idzie, mamy jedzenie, herbatę i odpowiednio dużo sił, żeby jeszcze trochę ponapierać. Słupek decyduje się na odwrót, ale obiecuje poczekać poniżej studni wlotowej do 2-iej. Umawiamy się na bezwzględny odwrót
o godzinie 21-ej. Słupek dostaje od nas termos z herbatą i rusza w stronę wyjścia. My napieramy dalej.
W stronę Krokodyla…
Schodzimy w dół przez Salę Luster i Okruszki i stajemy na stromym progu, którego prawą stroną płynie woda. Przez chwilę zastanawiamy się, gdzie jest osławiony IV Płytowiec. Obszerna sala stromo opada w dół i usłana jest rumoszem, który nijak nie przypomina spodziewanej płyty. Identyfikujemy ją jako dolną część Płytowca. Schodzmy w dół pochylnią do momentu kiedy na stropie po lewej stronie pojawia się wyraźny napis „Magiel”.
Moja wiedza dotycząca maglowania prania jest bardzo ograniczona. W głowie kołacze mi się obraz przeciskania obrusów przez system obracających się walców, nie bardzo jednak umiem dopasować tą wizję do ewentualnego „maglowania” w jaskini. Że niby co? Jakiś tor przeszkód między ruchomymi głazami? Dochodzimy do jakiejś parszywej i wąskiej szczeliny nachylonej pod kątem 70 stopni,
w której wnętrznościach niknie stara poręczówka. Przez chwilę śmieję się w duchu nad ułomnością psychiczną tego kto postanowił się w ten syf wciskać. Dopiero po chwili do oszołomionego mózgu dociera fakt, że ta lina nie wisi tu bez powodu i że przecież to właśnie tędy wiedzie dalsza droga. Co za poroniony pomysł, żeby włazić w taką szczelinę… Świecę w dół i nie widzę końca, choć to ponoć tylko 14m. Jak dla mnie wygląda na 100. Zastanawiam się, czy aby nie mam klaustrofobii i co będzie jak utknę gdzieś pośrodku. Dopiero po chwili dociera do mnie fakt, że od jakiegoś czasu Betka coś do mnie gada. Wskazówki zejścia… No przecie… Najpierw po prawej jedziesz, potem przy tym kamyku bardziej w lewo trawersem, potem w dół już puszcza łatwo i jesteś w domu. Bułka z masłem i luz. Luz! Wariatka! Powiedziała, pojechała i już jest na dole. Betka, jak ja Cię nienawidzę! Teraz też muszę tam wleźć, bo przecież nie będę gorsza, poza tym chłopcy będą się nabijać… Włażę w szczelinę przeklinając w duchu własną głupotę i powoli zsuwam się na dół. Betce szło jakoś lepiej. Kask ledwo mieści się w tej szparze więc nie bardzo mogę obrócić głowy, żeby ocenić gdzie właściwie jestem i jak dalej się przemieszczać. Ogarnia mnie lekka panika, bo tu gdzie miało być luźniej wcale luźniej nie jest, albo nie jestem tu gdzie trzeba… Normalnie chyba tutaj utknęłam na zawsze… Z dołu docierają do mnie sadystyczne wskazówki dalszego zjazdu i wyraźne przesłanie: „rusz się bo tracimy czas”, „kombinuj”. Betka… niech no ja do Ciebie dojdę! W końcu trafiam na ten „szerszy” przełaz i po prostym i w miarę komfortowym zjeździe ląduję na dole. Po chwili dojeżdża do nas Piotrek, na Rafała już nie czekam. Wkurzona jestem, że tak spanikowałam. No i jeszcze Piotrek tak bezproblemowo na dół… Ależ jestem wściekła! Ruszam dalej pełna najgorszych przeczuć, co to może być ten „Elektromagiel”. Pewnie jakaś wersja „hard” poprzedniego Magla… Obiecuję sobie, że choćby nie wiem co wlezę, przelezę i nie ma mowy, żeby mnie jakaś Betka poganiała.
Elektromagiel (a może to Szczelina Agonii? opisy tego miejsca nie są dla mnie czytelne) okazuje się zupełnie spoko szczeliną, na tyle krótką i szeroką, że nie mam najmniejszych problemów ze zjazdem. Przynajmniej tyle. Docieramy do zacisków. Tutaj zaczyna się zabawa. Betka cały czas napiera przodem. Błękitną Lagunę przechodzimy bez problemów. Początkowo staram się nie moczyć kombinezonu i przemieszczać po rozrzuconych na dnie przełazu kamieniach. Dalej jest już za ciasno więc kładę się w tej całej wodzie i żegnam z suchym kombinezonem. Przeciskam się bokiem wąską szczeliną. Kolejny zacisk pokonuję w jego górnej części– jest znośnie – taka wąska studzienka. Za nią widać wąski, myty korytarz z dnem pokrytym piaskiem. Widzę, że Betka ma wyraźnie dosyć. Robi dwa podejścia głową do przodu i zawraca. Z planu wynika że to ostatni z zacisków i dalej powinno być bardziej komfortowo. Dochodzą do nas chłopcy, miny nietęgie, nieźle ich tam musiało wymiętosić. Zastanawiamy się czy zawracać czy spróbować jeszcze kawałek. To już nie może być bardzo daleko. Zbliża się godzina umówionego odwrotu. Z Betką postanawiamy dojść do Suchych Kaskad. Chłopcy robią wycof. Zostajemy same. Ostatni zacisk pokonujemy nogami do przodu i lądujemy w oknie kilku metrowego progu. Dalsza droga prowadzi stosunkowo obszerną szczeliną-meandrem. Identyfikujemy go jako „kanion” z opisu Janka D. Droga jest ewidentna i nie widzimy tu żadnych wyraźnych bocznych odejść. Nie widzimy również Suchych Kaskad, ani żadnych innych podejrzanych rozgałęzień. Dochodzimy do wąskiego okna skalnego i rozciągającej się za nim pionowej szczeliny z liną zawieszoną o występ skalny. Identyfikujemy to miejsce jako kilkumetrowy zaciskowy próg przed Ekstazą. Nie mamy czasu na dalszy rekonesans, ale droga wydaje się zupełnie oczywista. Zawracamy. Idę pierwsza. Meander pokonuję nieco poniżej naszej poprzedniej trasy. Mijam wyraźny, prostopadły do meandra ciąg. Jego spąg usiany jest piaskiem – to muszą być Suche Kaskady. Śpieszymy się. Mamy mały poślizg, a nie chcemy, żeby Słupek zamarzł czekając na nas przy otworze. Zaciski pokonujemy ekspresowo. W drugą stronę wydają się łatwiejsze. Nie wiem czy to kwestia tego, że znamy już metodę na ich pokonanie czy może fakt, że kierujemy się ku powierzchni. Tak czy siak
w tą stronę jest zdecydowanie łatwiej. Chłopców spotykamy w Maglu. Lekka konsternacja. Myślałyśmy, że już czekają na nas przy IV Płytowcu i gotują herbatę. Rafał walczy dosyć długo ze szczeliną. Zastanawiam się, jak ja poradzę sobie z wyjściem. W dół nie było kolorowo. Początkowo przypinam poignee i pantina. Kostkowiec cały czas się wypina więc rezygnuję z niego i dalszą drogę wychodzę „po skale”. Idzie dobrze, zupełnie bezproblemowo i w górę miejsca jest jakby więcej. Nawet mogę obracać głowę. Zaczynam się zastanawiać czemu w dół tak mi nie szło. Przecież to taka komfortowa szczelina, nic tylko jeździć góra-dół. Na górze chwilę odpoczywam. Dopiero teraz adrenalina odpuszcza i wychodzi ze mnie zmęczenie. Przed nami już tylko standardowe przejścia: korytarze, parę studzienek i kilka lin do pokonania. Nic wymagającego, nic „maglopodobnego”.
W drodze powrotnej „odkrywamy” górną część IV płytowca – można i tędy, ale jak widać nie trzeba. Trzymamy się razem do Sali pod Płytowcem. Rafał deporęczuje pierwszy. Kolejne partie robi chyba Piotrek. Spotykam Rafała za Studnią Flacha i zabieram od niego worek z linami. Po chwili dochodzi Piotrek i Rafał bierze jego wór. Betka jest powyżej – leci do Słupka, zobaczyć co u niego i czy jeszcze na nas czeka, bo mamy godzinę poślizgu. Nie czeka, poszedł na dół. Trudno. Pewnie jest już na bazie
i grzeje tyłek w śpiworze. Potem dowiemy się, że biedak czekał na nas do 2:30, a że na powierzchni zrobiło się całkiem znośnie, postanowił zejść na własną rękę. Świetnie go rozumiemy. Takie czekanie wykańcza najbardziej. Przestajemy się tak śpieszyć. Na dole drugiej od otworu studni wyjmujemy kuchenkę i gotujemy wodę. Nie ma sensu pchać się na powierzchnię w środku nocy. Poczekamy na świt. Ranek wita nas bezchmurnym niebem. Mój otępiały ze zmęczenia umysł potrafi docenić, jak wspaniale jest tutaj na powierzchni. Droga do Litworki rozpościera się przed nami jak na dłoni, ewidentna i bezproblemowa. Aż trudno uwierzyć, że wczoraj tyle jej szukaliśmy. Po drodze mijamy znudzone stadko kozic. Przeżuwają jakieś trawki, patrzą na nas zupełnie obojętnie, nie uciekają, nie są czujne. Najwyraźniej nie uważają nas za zagrożenie. Jestem taka zmęczona, że nawet niedźwiedź nie zmusiłby mnie do biegu. Kobylarzowy Żleb ciągnie się w nieskończoność, snuję się w dół noga za nogą. Kiedy tylko przymykam oczy, od razu zasypiam. Trochę niebezpiecznie… Połowę Skoruśniaka idę z zamkniętymi oczami i chyba nawet coś mi się śni. Na Przysłopiu Miętusim kładę się na ławce
i rozkoszuję słoneczkiem. Ze snu wyrywa mnie marudzenie Piotrka, że trzeba iść i że jak chcę spać to oni na mnie nie czekają. No to wstaję i pełznę do samochodu. Na bazę docieramy gdzieś ok. 8 rano, po 23 godzinach w terenie. Trzeba popracować nad sprężem. Dobrze że jutro poniedziałek – w końcu sobie odpocznę – w pracy.
Krokodyla szukali:
Joanna Magdalińska, Beata Michalak, Piotr Chrzanowski, Rafał Stańczuk i Piotr Słupiński.
Niniejsza relacja jest subiektywnym zapisem przemyśleń i obserwacji jednego z uczestników akcji. Kolejność miejsc i zdarzeń mogła być nieco inna niż ją tutaj opisano. W szczególności dotyczy to ciasnych przełazów za Elektromaglem – każdy z nas zapamiętał je trochę inaczej. Ten opis jest efektem pewnego kompromisu wypracowanego w czasie rozmów z Betką i Chrzankiem. W celu weryfikacji jego poprawności konieczne będą ponowne odwiedziny w Galerii Krokodyla. Nie możemy się już doczekać !
Tekst: Joanna Magdalińska