Kartowanie Jaskini Miętusiej Wyżniej, cz. 2

Autorzy: Jan Grzeszek, Stanisław Mielczarek

Artykuł jest kontynuacją Kartowanie Jaskini Miętusiej Wyżniej, cz. 1

Na kolejne wyjście do jaskini Miętusiej Wyżniej nie trzeba było długo czekać. Nauczeni doświadczeniem, ogłoszenie o naborze chętnych na kolejną akcję wrzucamy na klubowe listy mailingowe z odpowiednim wyprzedzeniem. Tym razem frekwencja jest nadspodziewanie dobra. Zgłasza się kilkanaście osób, z czego finalnie na wyjazd decyduje się dziewięciu zainteresowanych aktywnym działaniem oraz kilku sympatyków i oglądaczy. Termin ustalony na weekend 5-7 lipca.
Niestety tym razem Radost nie może jechać, natomiast dalej aktywnie bierze udział w przygotowaniach. Razem z Michałem opracowują listę “problemów”, którymi należy się zająć wraz z oznaczeniem ich lokalizacji na mapie oraz instrukcję obsługi “lewarowania w przód”, którą to, w celach informacyjno-edukacyjnych, postanawiamy wydrukować i umieścić na stałe przed syfonami. Stanisław zajmuje się kompleksowo logistyką i skompletowaniem potrzebnego sprzętu, ze znaną wszem i wobec skrupulatnością, więc o te aspekty nie musimy się martwić.

Dzień przed akcją okazuje się, że Michał ze względów zdrowotnych nie może uczestniczyć w wyjeździe. Pozostali uczestnicy docierają sprawnie na miejsce i w sobotni poranek ruszamy na akcję. Dzielimy się ambitnie na trzy zespoły. Pierwsze grupa, “szturmowa”, w składzie Paweł, Konrad Ch. i Piotr idzie prosto do jaskini poręczować nieliczne zjazdy oraz zająć się lewarowaniem syfonów. Przećwiczona podczas poprzednich wyjazdów procedura owocuje dość sprawnym odwodnieniem pierwszego z nich. Spuszczanie wody z drugiego syfonu wymaga nieco więcej gimnastyki, ponieważ z uwagi na wysoki poziom wody, całą operację wykonuje się w pozycji wiszącej tuż nad taflą. Nie stanowi to jednak przeszkody dla Pawła, który również w tym przypadku skutecznie uruchamia rurę ssącą.
Tymczasem dwie pozostałe grupy zostają na szlaku, aby przeprowadzić kalibrację sprzętu i przyśpieszone szkolenie z kartowania dla osób, które dotychczas nie miały przyjemności w tym uczestniczyć. Po pokonaniu problemów technicznych, związanych z niekompatybilnością oprogramowania z DistoX vs. TopoDroid udaje nam się finalnie zmusić cztery urządzenia do współpracy, po dwa dla każdej grupy kartującej. Niestety zajmuje nam to wszystko dużo więcej czasu niż planowaliśmy i pod otwór wejściowy docieramy dopiero o godzinie trzynastej.
Bez zbędnej zwłoki zabieramy się do pracy. Moja grupa w składzie Małgorzata, Marcin i ja (Jan) zostaje przydzielona do kartowania “obejścia nr 1”, które na istniejących mapach wygląda jak alternatywna pętla, zaczynająca się niedaleko wejścia i wpadająca kilkadziesiąt metrów dalej z powrotem do ciągu głównego. Na miejscu szukamy, rozglądamy się, ale czym głębiej zaglądamy w każdy podejrzany zakamarek, tym bardziej żadnego wejścia tam nie znajdujemy. Nie ma nic bardziej motywującego niż porażka na samym starcie. Niezrażeni niepowodzeniem odnajdujemy otwór wylotowy i zaczynamy kartowanie od końca, uprzednio powielając kilka punktów głównego ciągu, tak aby później łatwiej było dowiązać nowe pomiary. Ładny, okrąglutki, aczkolwiek niezbyt przestronny korytarzyk zmusza nas do przyjęcia pozycji horyzontalnej od samego początku. Czołgając się gęsiego wraz z Małgorzatą wykonujemy mozolnie swoją krecią robotę. Ja wyznaczam miejsca na nowe punkty i odpowiednio je oznaczam, Małgorzata dokonuje pomiarów głównych, ja kontrolnych, wspólnie weryfikujemy wyniki i przy kolejnym punkcie zaczynamy wszystko od początku. Posuwamy się powoli delektując się każdym jednym kamieniem, który uparcie wżyna się w nasze leżące ciała. Pod dojściu do niewielkiego uskoku postanawiamy zmienić kierunek ułożenia, ponieważ pójście dalej wymagałoby sporych akrobacji, a i ewentualny odwrót mógłby być problematyczny. Wychodzimy, zamieniamy miejscami głowę z nogami i wchodzimy z powrotem do naszej przytulnej norki. Posuwamy się tyłem do przodu. Za uskokiem korytarz zaczyna iść lekko pod górę sukcesywnie się zwężając. Leżąc głowami w dół ćwiczymy jaskiniową Hatha Jogę, której głównym celem jest przyjęcie takiej pozycji, aby żadna z naszych kończyn nie kolidowała ze światłem lasera. Kolejną atrakcją jest poziome zwężenie, pod którym gabaryty mojego cielska nie pozwalają na przejście. Jestem zmuszony swoje nieskoordynowane członki przerzucić ponad przeszkodą, a wszystko to nadal pełznąc tyłem z głową w dół. Robi się coraz ciaśniej i po krótkiej wymianie spojrzeń (akurat coś było widać!) postanawiamy, iż dalej pójdę już sam. Dochodzę do zakrętu, około 110 stopni, gdzie po kilkunastu próbach, i sporej ilości epitetów, które nie nadają się do druku, udaje mi się nadać nowy azymut mojej poziomej wędrówce. Powinienem w tym momencie również wspomnieć o tym, iż po pokonaniu owej przeszkody naturalnej okazało się, że DistoX, które miało czekać na mnie w mojej kieszeni postanowiło samowolnie wypaść. Oczywiście przed zakrętem. Nie mając pewności co do wieku potencjalnych czytelników niniejszej relacji pominę opis moich wewnętrznych myśli, rozterek i zestawu słów pogrupowanych w trujące wiązanki. Po trzech kwadransach i kilku kolejnych epitetach znajduję się z powrotem za zakrętem, wraz z całym potrzebnym sprzętem. Korytarz prowadzi jeszcze kilka metrów prosto, aby finalnie zakończyć się litą skałą z każdej strony. Nie ma tutaj mowy o żadnym zasypaniu czy zawaleniu “dawnego” wejścia. Nigdy go tam nie było. Faktem jest jednak, iż koniec owego korytarza znajduje się bardzo blisko ciągu głównego, ponieważ jesteśmy w stanie w miarę normalnie rozmawiać z Marcinem “przez ścianę”.
Tymczasem druga grupa w składzie Karolina, Marek i Konrad T. pod czujnym okiem Stanisława znajduje i kartuje kilka kolejnych braków do naszego planu jaskini. Spotykamy się z nimi w sali Matki Boskiej i wspólnie kibicujemy grupie szturmowej, która po nastawieniu lewarowania wróciła, aby skartować komin idący od owej sali w górę. W międzyczasie dołączyli do nich również Konrad T. oraz Stanisław. Odnoga, szacowana wstępnie na kilkanaście metrów, zdążyła pochłonąć już dwie 40-to metrowe liny, a końca dalej nie widać. Z pierwszych relacji wynika, iż komin jest sporo wyższy, posiada odnogi oraz boczne studnie, które to śmiałkowie ze stolicy z upodobaniem penetrują i kartują. Zaglądamy z ciekawością w otwór komina, ale nie widać tam żadnych świateł i nie udaje się nam nawiązać z nikim komunikacji głosowej.
Korzystając z chwili przerwy, kieruję się w stronę syfonów, w rejony dotąd mi nieznane. Pierwszy z nich, Syfon Błotny, wciąga mnie jak Reksio boczek. Kolejny (Syfon Paszczaka) wymaga lekkiego dolewarowania, ale po zorientowaniu się w procedurze i ponownym odpaleniu systemu ssących rur udaje mi się pozbyć nadmiarowej wody na tyle, na ile jest to możliwe. Przejście na druga stronę wymaga przyjęcia pozycji rozpłaszczonej żaby i mozolnego drobienia nóżkami. Błoto pozostałe na dnie syfonu ochoczo wlewa się do kaloszy, rękawic i za kołnierz. Za drugim syfonem wita mnie szeroki, okrągły korytarz prowadzący w dół do nowego dna. Idę ochoczo dalej, dokumentując ten trudno-dostępny fragment jaskini swoim aparatem. Korytarz robi się coraz ciaśniejszy, a po drodze ostatnie suche nitki mojego, niegdyś czystego, kombinezonu zalewa błotem kolejna kałuża (nazywana szumnie Syfonem Salome). Idę dalej spoglądając nerwowo na zegarek, ponieważ obiecałem pozostałym towarzyszom tylko zajrzeć, co jest za syfonami. Do celu mojej wędrówki – lin zjazdowych, niestety nie docieram. Jak się później okazuje, zawracam dosłownie kilka metrów przed punktem docelowym. Nie ma tego złego. To dobry powód, aby tu jeszcze kiedyś wrócić.
Tymczasem kartowanie komina trwa w najlepsze. Wieczór. Uczestnicy niezaangażowani powoli wychodzą na powierzchnię. Przebieramy się i czekamy na resztę. Po dobrej godzinie wraca pozostała część ekipy. Komin skartowany, natomiast przy wycofywaniu lina zablokowała się w szczelinie i nikt nie miał już chęci po nią wracać. Trzeba będzie jutro wysłać ekspedycję w celu odzyskania klubowego mienia. Liczymy się profilaktycznie. Kogoś brakuje. Gdzie jest Marcin? Czekamy. Nie pojawia się. Marek, jako że nie zdążył jeszcze rozebrać się z uprzęży, leci na poszukiwania zaginionego. Dwadzieścia minut później wraca ze zdezorientowanym nieborakiem. Okazało się, że w Miętusiej Wyżniej idąc z Sali Matki Boskiej prosto do wyjścia też można się zgubić.
Wracamy po ciemku, brnąc przez zarośla i chaszcze, które lipcową porą są w swojej najokazalszej postaci. Każde poruszenie tej wybujałej roślinności podrywa kolejne chmary niezliczonej liczby owadów, które ochoczo ruszają, aby tańczyć wokół czołówki. Ze zmrużonymi oczami i płytkim oddechem przedzieramy się przez gąszcz, aby w końcu dotrzeć do szlaku, a dalej przez lasy, łąki i polany wreszcie do samochodu i na kwaterę. Jest już dobrze po północy, a jutro rano grupa ochotników planuje wczesna pobudkę i marsz dobrze znaną trasą pod dobrze znany otwór, w celu odzyskania pozostawionego sprzętu.
W nocy słychać przez ścianę jak uczestnicy omawiają przez sen aspekty techniczne systemu lewarowania, wychwalając zalety pompy zęzowej oraz zasadność zastosowania złącza kłowego typu GEKA.
Rano wszyscy zgodnie stwierdzają, że pozostawienie lin nie było najlepszym pomysłem i lepiej było od razu wszystko zabrać ze sobą…

Mając świadomość zakrętów i szczelin, w których lina mogłaby się zaklinować, przy ściąganiu z najwyższego punktu komina postanowiłem podzielić tę operację na odcinki. Ponad dziesięć metrów końcowej szczeliny udało się zdeporęczować bez problemów, aż do wygodnej, bezpiecznej półki z nieokreśloną pętlą zawiązaną na mostku skalnym przez poprzedników w nieokreślonym czasie. Z tego miejsca dwie czterdziestometrowe liny powinny wystarczyć do dołu po, w miarę prostym, przebiegu, poza jednym zakrętem. Dla wyeliminowania potencjalnych problemów z zacinaniem się sznurka, wybieramy metodę przeciwwagi. Dodatkowo, dla zmniejszenia tarcia, dokręcam mailona do zastanej pętli. Zjeżdżam układając linę z dala od szczelin, czując podświadomie, że plan ma małe szanse powodzenia. W sali Matki Boskiej czeka Marek (przeciwwaga) i Marcin. Reszta postanowiła marznąć gdzie indziej. Wypinamy się, rozwiązujemy węzły na końcu, ściągamy liny i do domu, tzn. na bazę. Pod obciążeniem trzech prawdziwych grotołazów udaje nam się ściągnąć całe 20 centymetrów liny. Dalej nie idzie. W żadną stronę. Jest dwadzieścia po dziesiątej wieczór. Powoli, lecz nieubłaganie zbliża się godzina alarmowa. Zdążę jeszcze wejść, poprawić i ściągnąć. Ale co poprawić? Pułapek na linę było wiele. Nie wygląda to obiecująco. Trzeba by po raz kolejny dzielić całą operację na krótsze odcinki. Spoglądam w głąb siebie, na zegarek, w oczy moich towarzyszy niedoli. Nie znajduję tam iskierki nadziei na powodzenie tego przedsięwzięcia.
Wracamy na worze (pustym). W końcu i tak będziemy działać jeszcze jutro. Ekipa pod otworem jest już przebrana i gotowa do wymarszu. Informacja o zaciętych linach nie wzbudza entuzjazmu. W międzyczasie zapał do działania w niedzielę opadł i po dotarciu na bazę przypomina żar wczorajszego ogniska po deszczowej nocy.
Niemniej udaje się zabrać grupę do zadań specjalnych i wyruszamy we czterech (Konrad Ch., Marek, Marcin i ja (Stasiek). W planie mamy sprawdzenie jeszcze dwóch studzienek w obejściu rury, w końcu i tak będziemy tuż obok zaopatrzeni w odpowiedni sprzęt.
Napędzany chęcią naprawienia wczorajszej błędnej decyzji o pozostawieniu klubowego mienia i zmotywowany ocenami trudności wspinania wydanymi przez bardziej doświadczonych kolegów, wchodzę do jaskini pierwszy i docieram do sali Matki Boskiej. Koledzy nie spieszą się, więc przywiązuję jeden koniec zablokowanej liny do Batinoxa i wchodzę po drugim. Lina jest solidnie zacięta ani drgnie. W miarę podchodzenia okazuje się, że wykorzystała wszystkie kluczowe okazje do zablokowania się. Przed dotarciem do półki mam już gotowy plan ściągnięcie liny z dwóch najwyższych prożków, resztę zejdę bez ubezpieczenia (jakoś). Pięć godzin snu, motywacja i dobry scenariusz gry zrobiły swoje. Pół godziny później liny są na dole.
Przechodzimy do kolejnego punktu: studzienek w obejściu Mylnej Rury. Docieramy szybko do pierwszej, łapiemy ciąg główny i poręczujemy zjazd ze starych spitów. Zacinam się nieco poniżej spągu korytarza na wystającej wancie. Cztery razy, w różnych konfiguracjach. To nie jest nasz dzień. Decyzja o odwrocie przyjęta przez aklamację. Jeszcze tu wrócimy…

Uzupełnienie listy akcji:
9. 06/07/2024 – Stanisław Mielczarek (SW), Jan Grzeszek (SW), Małgorzata Pawlak (SW), Karolina Kowalczyk (SW), Marek Wągrodzki (SW), Paweł Jarosz (SW), Marcin Kobus (S. Łódzki), Piotr Karpiński (SW), Konrad Chojnacki (SW) – kartowanie obejścia nr 1, komina od Sali Matki Boskiej, pomniejszych studni i ciągów bocznych
10. 07/07/2024 Stanisław Mielczarek (SW), Konrad Chojnacki (SW),Marcin Kobus(SŁ), Marek Wągrodzki (SW)

Relacja (po podziale na części względem autorstwa) zdobyła pierwsze miejsce oraz wyróżnienie w konkursie ZŁOTY OŁÓWEK w roku 2024.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *