Nepal, listopad/grudzień 2018
2018-11-17
..i niestety o 5:30 budzi mnie… mój żołądek. No oczywiście jak to tak, być w Indiach i nie
zatruć się jedzeniem 🙂 O problemach gastralnych rozpisywać się nie będę, ale generalnie
full-service 🙂 Po wyjściu z hotelu modlę się, żeby nie mieć problemów w taxówce, potem w
godzinnej kolejce do odprawy paszportowej i security check. No i niestety nawet nie jestem
w stanie należycie się cieszyć ze spotkania Przema. Razem już wsiadamy do samolotu do
KTM.
Na miejscu za 500 NRP, wspólnie z z Chińczykiem z Bangladeshu zajmującym się
instalacjami CCTV jedziemy do Thamela, tym razem hotel The Doors. Generalnie mam
wrażenie jakbym przyjechał do jakiegoś mega cywilizowanego świata – prawie nikt na siebie
nie trąbi, nikt nie jedzie “na zderzaku” samochodu przed nim. Wszyscy grzecznie stoją na
swoich pasach ruchu. No po prostu cywilizacja. Nasz hotel jest super, w Indiach jedynie w
Jaipur, u Abhiska był zbliżony poziom, ale mimo wszystko niżej. Sufit pokoju mamy
wyłożony bambusem, krzesełka bambusowe, stół z grubego drewna w stylu kolonialnym,
generalnie wypas 🙂
O 17 spotykamy sie z Babu w hotelu Marshyangdi i przekazujemy mu paszporty, zdjęcia i
pieniądze – 1100 USD za nas dwóch za permity, jeep do Soti Khola i portera/przewodnika.
Nie znając człowieka w życiu bym się na takie coś nie zgodził, ale to on organizował nam
permity i tragarza na poprzedni wyjazd a dostaliśmy na niego namiary od kolegi Chrzanka
dla którego też organizował już niejeden wyjazd. W trakcie okazuje się, że naszym
tragarzem-przewodnikiem nie będzie jednak Gelu 🙂 tylko Ngima (wymowa: Nima).
Śmiesznie bo w marcu/kwietniu mieliśmy Danimę 🙂 więc jak to Przemo skwitował Da
chociaż Nima 😀
Wieczorem jesteśmy wymęczeni, Przemo po ponad 30 godzinach z niewielką ilością snu a
ja z wiadomych powodów i nic nie jedzenia od 24 godzin składamy się spać w okolicach
dwudziestej.
2018-11-18
Wstajemy w zdecydowanie lepszej formie. Ja już czuję się lepiej i nawet zjadam jajecznicę z
tostami – nie wnikając w efekty spożycia tego posiłku 🙂 Kupujemy w Thamelu gaz, kartę
NCell do komórki i wymieniamy pieniądze z USD na NRP (kurs 113,75 NRP/USD). Babu z
Ngimą (Nimą) i kierowcą przyjeżdża po nas o 12:30 i ruszamy w kierunku Manaslu. Do Soti
Khola, łapiąc po drodze gumę (gigantyczny pręt wbija nam się w oponę) docieramy na godz.
21. Całość dystansu to około 140 km, ale połowa drogi nie ma asfaltu i prowadzi górskimi
odcinkami.
2018-11-19
Na śniadaniu spotykamy się o 7:30 czyli w sumie niezbyt wcześnie, ale Ngima stwierdził, że
wystarczy. Jedyna rzecz jaka mi na trekkingu w Nepalu podpasowuje na śniadanie to
porridge – przez cały poprzedni wyjazd szukaliśmy takiego żywieniowego graala i udało się
go znaleźć dopiero po 10 dniach 🙂 Polecam szczególnie opcję z jabłkiem.
Po śniadaniu ruszamy, nasz Ngima jest trochę nieprzyzwyczajony do noszenia ciężarów bo
normalnie robi raczej tylko za przewodnika, ale w tym przypadku (przed samym wyjazdem 🙂
Babu powiedział mu, że będzie musiał też robić za portera. Ngima mieszka w tej samej
wiosce (obok Lukli) z której pochodzi Babu i żeby się dostać do KTM musiał schodzić przez
10 godzin w dół a potem jechać drugie tyle autobusem. A to wszystko z powodu złej pogody
i nie latających samolotów z Lukli. Dobrze, że nas to nie spotkało w kwietniu. Podobno
lokalesi za taki lot płacą mniej więcej połowę stawki turysty (dla nas to było 330 USD w dwie
strony).
Ngima, jak się okazuje tak jak większośc przewodników planuje, że pierwszy dzień
zakończymy w Machhakholagon, czyli w połowie zaplanowanej przeze mnie na dzisiaj trasy,
ale pomimo późnego wyjścia jesteśmy tam w południe więc nawet nie ma się nad czym
zastanawiać, po lunchu ruszamy dalej. Potem odrzucamy kolejne pomysły na spanie i o 16
docieramy do planowanego zakończenia dnia, tj wioski Dobhan gdzie dostajemy bardzo
fajny domek z elektrycznością!
Po wiaderkowo-kranowym prysznicu zjadamy kolację i wypijamy na spółkę Tuborga – opcją
jest lokalne Gorkha, ale Przemo pił je dwa dni wcześniej w KTM i szału nie było. Oczywiście
butelka (660 ml) kosztuje 550 NRP, czyli około 18 PLN 🙂 Ja jestem w stanie zjeść tylko
naleśnika a Przemo spring-rollsy z tuńczykiem. Generalnie warto pamiętać, żeby nie
wkręcać się na początku w regularne jedzenie wyłącznie żarcia Nepalskiego bo w miarę
oddalania się od cywilizacji ilość pozycji w menu się zmniejsza, ale oczywiście Dal bhat,
zwany Dal bhat power 24 hour, zawsze jest 🙂
2018-11-20
Kolejny uczciwy dzień – około 8 godzin marszu. Na koniec docieramy do Ekle Bhatti.
2018-11-21
Po około godzince marszu docieramy do rozdzielenia szlaków na Tsum valley i w kierunku
Larya pass. W domu niedaleko rozwidlenia zostawiamy nadmiar bagażu który odbierzemy
schodząc z Tsuma.
Na koniec długiego dnia docieramy do Goa (zbieżność nazw raczej przypadkowa) gdzie w
niedokończonym homestayu mamy temperaturę taką samą jak na dworze.
Ogarniamy jeszcze zimny prysznic za domkiem i wciągamy na kolację Dal Bhata – mamy do
wybory Dal Bhat lub Dal Bhat. Natomiast dużym plusem jest, że siedzimy z właścicielami
homestaya w ich domu który jest jedną izbą, z kozą przy wejściu i ma trochę miejsca do
siedzenia. No i podłogę do spania. W rogu siedzi jeszcze totalnie nawalony koleś który cały
czas coś gada w swoim języku (nieznanym również dla lokalesów) i co chwila się śmieje.
Tutaj faktycznie widać jak wygląda życie w Nepalu. Chata wygląda tak jak wyobrażałbym
sobie dom w PL w pierwszej połowie XX wieku. Różnica jest tylko taka, że mają
elektryczność z akumulatorów które w dzień ładowane są solarami.
Wieczorem podziwiamy jeszcze super widok na góry w świetle księżyca.
2018-11-22
Rano jakoś udaje nam się wyjść ze śpiworów chociaż temperatura nie zachęca. Na
śniadanie dostajemy tibetan bread, czyli coś jakby duży obważanek z bułki smaży na
tłuszczu. Spacer mija nam bardzo przyjemnie, z super widokami.
Około 16 docieramy do Mu Gumba (3700 m), czyli monastyru w końcowej części Tsum
Valley.
Wieczorkiem rozmawiamy z dwoma Asutralijczykami, ojcem i synem oraz parą Holendrów.
Od nich dowiadujemy się, że jakieś 35 min stąd jest monastyr dla kobiet – ten w którym
jesteśmy jest tylko dla mnichów (mężczyzn). Nasz przewodnik nigdy nie był w tym
klasztorze.
Bez problemów znosimy wysokość czego zasługą jest pewnie również fakt, że minęło
dopiero 7 miesięcy od naszej ostatniej aklimatyzacji w Nepalu. Standardowo idziemy spać
po godz. 20.
2018-11-23
Noc jest super ciepła bo pomimo, że na zewnątrz cała woda zamarzła to u nas w pokoju
całą noc było co najmniej 5 a może i 8 st.C. Około 6:40 ruszamy do żeńskiego klasztoru i
zaraz przy wyjściu spotykamy młodszego Australijczyka i parę z Holandii. Po jakiś 15
minutach spotykamy Panią która na nasz widok zawraca i idzie z nami do klasztoru. Okazuje
się, że jest tam jedyną osobą i wychodząc zamknęła klasztor. Wchodzimy razem z nią do
środka. Miejsce jest bardzo przyjemne – szkoda, że nie mogliśmy spać tutaj – klimat troszkę
jak w chacie z poprzedniej nocy.
Schodząc w dół doliny zatrzymujemy się jeszcze w okolicach jaskini. Niestety Przemek ma
poważne problemy z odciskami na piętach więc sam ruszam na poszukiwania wejścia.
Ścieżka zaznaczona na GPSie nie istnieje, albo istnieje, ale wygląda tak jak wszystkie
pozostałe ścieżki na zboczu góry wydeptane przez jaki. W końcu idąc na wprost pod górę
udaje mi się znaleźć jaskinię a właściwie schron o głębokości kilku metrów.
Schodząc w dół mijam jeszcze niezamieszkały monastyr i spotykam stado dzikich kóz.
Po zejściu zastaję chłopaków mocno zaspanych bo miejscówkę mają super – z widokiem na
ośnieżone szczyty, obok górskiej rzeki i na słoneczku. Temperatura jest zapewne nie
wyższa niż 10 st.C, ale na słońcu jest naprawdę super.
Z racji nadrobienia już jednego dnia względem harmonogramu decydujemy zakończyć
dzisiejszy dzień o godz. 14 w Chhokang Para w całkiem fajnym guesthousie. Nawet mają
wifi 🙂
2018-11-24
Po śniadaniu ruszamy dalej, w stronę naszych rzeczy zostawionych w Lokhpa. Tym razem
idziemy po południowej stronie doliny, czyli szlakiem do (albo z) Ganesh Himal. Ostatecznie
wychodzi nam z 1,5 godz dłużej niż północnym szlakiem więc docieramy całkiem zmęczeni.
2018-11-25
Z Lokhpa cofamy się jeszcze kawałek w stronę Soti Khola, żeby przejść przez rzekę w
dolinie którą następnie ruszamy na północ, w stronę Larkya pass. Inicjalnie mamy spać w
Ghap, ale ze względu na moje twarde wyaganie – działające wifi (muszę zadzwonić do
Małżonki 🙂 idziemy dalej do Namrung. Niestety tam również nie ma działającego Internetu,
ale mamy super pokój za horendalną kwotę 10 USD 🙂 Niestety za ciepły prysznic musimy
dopłacić po 5 USD/osobę, ale za to spędzamy pod nim dobre 30 min 🙂 Na kolację
zamawiamy Yak burgera, który okazuje się być zmielony razem z kośćmi i oborą, ale i tak
stanowi przyjemną odmianę dla codziennego menu.
2018-11-26
Dzisiejszy dzień skrócił nam się o 2,5 godz, które przeszliśmy wczoraj z Ghap do Namrung
także całkiem wcześnie docieramy do wiski Sama(Ryo) która leży u podnórza Manaslu, czyli
8-mego 8-mio tysięcznika. Od naszego przewodnika dowiadujemy się, że koszty wyprawy
na Manaslu są nieporównywalnie niższe niż na Everest. Koszt to 8K USD do którego trzeba
dodać koszty sprzętu osobistego, przelotu, ubezpieczenia i napiwków – reszta, czyli permity,
jedzenie, tragarze, przewodnik, olinowanie, itp są wliczone.
Przy kolacji poznajemy Asutriaka i Angielskę, którzy sparowali się na ten trekking przez
stronkę trekkingpartners.com.
2018-11-27
Dzisiaj mamy dzień aklimatyzacyjny w ramach którego idziemy do base campu Manaslu. W
zasadzie w poziomie daleko to nie jest, ale w pionie musimy podejść z 3520 m na 4800 m,
czyli prawie 1300 m. Idzie nam się całkiem nieźle. Wyprzedzamy 2 zespoły które ruszyły
przed nami, ale ostatnie 300 m w pionie jest już całkiem ciężki – niedobór tlenu zaczyna się
dawać we znaki. Sezon na Manaslu trwa od września do października więc w base campie
jest całkowicie pusto. Podobno w sezonie cały teren jest zastawiony namiotami. Widoki w
stronę szczytu i na dół są naprawdę super.
Zjadamy liofowy lunchyk i po około godzinie ruszamy na dół, mijając po drodze pozostałe,
wchodzące ekipy.
Przy kolacji dyskutujemy jeszcze na temat najbliższych dni i przejścia przełęczy i
dochodzimy do wniosku, że nie wytrzymamy psychicznie 2 kolejnych dni po 2,5 godz
chodzenia i decydujemy się połączyć 2 z najbliższych 3 dni. Opcje mamy dwie, albo jutro
idziemy do Samdo a później w jednym dniu idziemy do Larke Phedi i przekraczamy przełęcz
Larke (5106 m), albo jednego dnia idziemy do Larke Phedi a kolejnego przechodzimy
przełęcz.
2018-11-28
Ze względu na moje problemy wysokościowe (ból głowy w nocy) decydujemy się na opcję 1
ponieważ w tym scenariuszu będziemy spali na wysokości 3875 m zamiast 4460 m co jest
zdecydowanie bezpieczniejsze w przypadku choroby wysokościowej (zasada chodź wysoko,
śpij nisko). W związku z tym nasz trekkingowy dzień kończy się około godz. 10:30 🙂 Potem
już tylko czytanie, przysypianie i jedzenie 🙂
Przy kolacji jesteśmy świadkami przekonywania przez naszych kolegów (Austriaka i
przewodnika) Angielki, że zdecydowanie powinni przejść jutro przełęcz zamiast spać w
Larke Phedi (scenariusz analogiczny do naszego). Argumentują to kiepską prognozą
pogody na kolejne dni co raczej nie do końca jest prawdą 🙂 O dziwo ostatecznie udaje im
się ją przekonać.
2018-11-29
Dzisiaj najtrudniejszy dzień. wstajemy o 4:30 i o 5:45, po śniadaniu, z czołówkami na
głowach ruszamy w stronę przełęczy.
Niedługo mijamy naszych znajomych którzy wyruszyli chwilę przed nami. Około 6:15
wschodzi słońce. O 7:45 docieramy do Larke Phedi gdzie zjadamy drugie śniadanie (zupkę)
i wypijamy po szklaneczce hot lemon (tutaj już po 90 NPR za szklankę). O 8:30 ruszamy
dalej (nasi przyjaciele jeszcze nie dotarli).
Samo dojście do przełęczy jest niestety mało przyjemne bo jest to bardzo duża przestrzeń
usłana górkami kamieni przez co wchodząc na taką górkę okazuje się, że za nią jest kolejna
na którą trzeba wejść. I tak dobre 10 górek. Krajobraz jest raczej księżycowy, ale jest też
plaża z piaskiem, tyle że nad zamarzniętym jeziorkiem 🙂
Śniegu ani lodu na szlaku nie ma na szczęście wcale. Na przełęczy meldujemy się o 11:30.
Przemek nie czuje sie super – problemy wysokościowe, ale niestety przy takich różnicach
wysokości różnie bywa. U mnie dla odmiany, po wczorajszym odpoczynku, dzisiaj jest ok.
Przy zejściu zatrzymujemy się jeszcze w tea-housie na smażone ziemniaki z warzywami i
butelkę coca-coli – najdroższą w naszym życiu bo 400 NPR (13 PLN) za 0,5 litra, ale cóż –
należy nam się 🙂
Około godz 15 docieramy do naszego spania w Bimthang. Idąc przez przełęcz
zastanawialiśmy się jak będą sobie tutaj radzić nasi Austro-Angielscy przyjaciele, ale o
dziwo okazuje się, że całkiem nieźle. Co prawda do naszego tea-house’u docierają 3
godziny po nas, ale w całkiem niezłej formie. Wieczór spezamy w pięciu, z Austriakiem
(Klaus) i ich przewodnikiem przy całej stercie browarów.
2018-11-30
Poranek do lekkich nie należy bo jak wychodziliśmy z Przemem to wypitych butelek (0,66 l.)
było 18 przy czym prawie połowa przez nas trzech, zanim przyszli Austriak z przewodnikiem.
Po naszym pójściu spać (około 22), jak się okazało impreza trwała jeszcze 1,5 godziny i do
rachunku doszły dodatkowe 4 butelki i w szczególności Austriak i jego przewodnik ciężko
dzisiaj chodzą
Na szczęście do Dharapani daleko nie jest i pomimo późnego startu wszystkim nam udaje
się dotrzeć przed godz 18. Na miejscu Ngima organizuje na jutro jeepa, którym mamy
dojechać do Besisahar, a stamtąd jakoś dostać się do Bandipur – małej mieścinki na
południe od Annapurny.
Pokoje wypaśne, z łazienkami a we wspólnej łazience ciepła woda, za jedyne 200 NPR.
2018-12-01
Wstajemy o godz. 6. Pierwsze 8 godzin schodzi nam na podróży. Najpierw jeepem, wyboistą
górską drogą do Besisahar, po której wszyscy wysiadamy z samochodu poobijani. Potem
lunchyk w Besisachar i busikiem dojeżdżamy do Dumre gdzie żegnamy się z Nimą, który
jedzie dalej do Kathmandu. Znajdujemy z Przemem taxóweczkę która po około 20 minutach
wspinania się górską drogą dowozi nas do Bandipur. Co prawda w upatrzonym wcześniej,
fajnym hoteliku, pokoi brak (jest sobota, czyli dzień wolny w Nepalu), ale w już w hotelu o
nazwie “The Hotel” znajdujemy bez problemów fajny pokoik.
Samo miasteczko jest ciekawym zjawiskiem bo wygląda dość kolonialnie, ale nigdy nie było
tu żadnych Brytoli, Hiszpanów, Francuzów, itp. Z historii wynika, że był to dawno temu
istotny węzeł komunikacyjny na szlaku handlowym między Tybetem a Chinami.
Idziemy jeszcze wieczorem na spacer po mieście i kolację w dość lokaleskiej knajpie.
2018-12-02
Na wczorajszej kolacji pogadaliśmy z kelnerem który polecił nam wioskę Ramkot do której
daje się dojść przyjemnymi górskimi ścieżkami. Widoczność jest niestety kiepska, ale spacer
bardzo przyjemny. Sama wioska jest ślicznie utrzymana – są nawet kosze na śmieci i
mnóstwo kóz w różnych rozmiarach 🙂
Wracamy tą samą drogą. W początkowym planie mieliśmy jeszcze zwiedzenie jaskini która
znajduje się po przeciwnej stronie Bandipur niż Ramkot, ale w końcu odpuszczamy ten
spacer na rzecz posiedzenia w knajpie i nadrobienia zaległości internetowo-sprawozdawczych.
2018-12-03
Po śniadaniu drepczemy na busik, który po godzinie czekania zwozi nas w końcu na dół do
Dumre, skąd łapiemy autobus do Pokhary. W Dumre jeden z gości mówi na gdzie mamy
poczekać na autobus a po jego przyjeździe podprowadza nas pod drzwi rzucając
abstrakcyjną cenę 1100 NPR za 2 godziny jazdy. Olewamy gościa i wsiadamy do autobusu.
No i zaczyna się dziwna dyskusja z innym nawalonym kolesiem który zbiera pieniądze za
bilety. Gościu wraca do abstrakcyjnej ceny o której mówił ten w Dumre i przez 15 min mamy
dyskusję: my chcemy mu zapłacić po 300 NRP (10 PLN) a on, że ok, ale jeszcze zapłacił
naszemu “friend” (sic!) z Dumre 500 NPR i teraz chce zwrot. Proponujemy mu wspólną
rozmowę z Policją.. o kilku minutach głupich dyskusji gościu się odczepia i na szczęście już
nie wraca do tematu – 600 NRP (za nas dwóch) ostatecznie załatwia sprawę.
Niestety nie dopilnowaliśmy, dość podstawowej w Azji, kwestii ustalenia z góry ceny i takie
efekty. Trochę opuściłem gardę bo ostatnie tygodnie w Nepalu były pod tym względem
raczej spokojne – w przeciwieństwie do Indii.
W Pokharze na dworcu dogadujemy się z Francuską, która jechała razem z nami
autobusem, na wspólne taxi i docieramy do hotelu który polecił nam Ngima. Faktycznie
pokoje wypaśne i za śniadaniem na 2 noce wychodzi 45$ za pokój.
Przechadzamy się po turystycznej części która zlokalizowana jest nad jeziorem. Wygląda to
zdecydowanie fajniej od klepiska w turystycznym Thamelu, w Katmandu.
Wieczorkiem idziemy na pizzke i oglądamy w pokoju Wesele Smarzowskiego 🙂
2018-12-04
Śniadanko w hotelu bardzo przyjemne i sycące. Spacerkiem idziemy z powrotem na
dworzec autobusowy, żeby rozpoznać na jutro temat autobusów do Bhairahawa, czyli
Nepalskiego miasteczka przy granicy z Indiami. Dowiadujemy się, że autobusy jeżdżą co pół
godziny i zajmuje to 8-9 godzin – to będzie długi dzień.
Po długich negocjacjach z taksówkarzami udaje nam się za 500 NPR dojechać do World
Peace Pagoda, znajdującej się po drugiej stronie jeziora niż nasz hotel. Pagoda specjalnie
ładna nie jest, ale widoczek na miasto całkiem ok.
Wracamy już piechotą przez las a potem ścieżką, wzdłuż jeziora. Wieczór poświęcamy na
nadrobienie zaległości internetowo redakcyjnych.
2018-12-05
Dzisiaj prawdopodobnie najcięższy dzień naszej podróży do Delhi. Mamy przed sobą
perspektywę 8-9 godzin jazdy lokalnym autobusem do Bhairahawa. Zamówiona prze hotel
taksówka przyjeżdża po nas punktualnie. Około 8 jesteśmy na dworcu. Autobus już stoi na
przystanku, no dobra, na ziemnym klepisku 🙂 Miejsca na nogi, zgodnie z obawami, mamy
tyle, że dla mnie jest na styk a Przemo trzyma kolana pod brodą.
Podróż spędzamy głównie na próbach takiego usadowienia się, żeby jak najmniej bolały
kolana, pośladki i kości ogonowe 🙂 Po 9 godzinach docieramy na miejsce gdzie mamy
zarezerwowany guesthouse galaxy. Nasz pokój jest zdecydowanie największy jaki dotąd
mieliśmy, tak ze 25 m2
2018-12-06
Rano idziemy na spacer po okolicznych uliczkach miasteczka. Na śniadanie wybieramy
knajpkę Momo mantra gdzie spędzamy trochę czasu na rozmawianiu z właścicielem na
temat jego biznesu, tego że Nepalczycy wyjeżdżają z rodzimego kraju zamiast otwierać
biznesy i o Polaku (który ostatecznie okazuje się Francuzem 🙂 produkującym sery obok
Katmandu. Do jedzenia zamawiamy oczywiście momoski, ale pan proponuje nam
dodatkowo momo-burgera (sic!) – podobno to jego specjalność. OK… O dziwo specjał
smakuje całkiem nieźle. Ma w sobie smażone momoski, majonez i warzywa.
Dzisiaj podróży mamy tylko około 4 godzin więc pytamy pana o jakąś kawiarenkę z dobrą
kawą – black forrest jest kilka przecznic dalej. Po drodze spotykamy paradę w której kroczą
chyba wszyscy mieszkańcy miasteczka – lekarze, wojskowi, uczniowie, itp.
Nasza dalsza podróż do Gorakhpur jest dość skomplikowana bo:
1. Tuktuk (2*50 IRP) na przystanek autobusowy (tuktuki mają zakaz jazdy do granicy –
konflikt z autobusami i taksówkami 🙂
2. Autobus do granicy (2*15 IRP).
3. Piechotką przez granicę (niestety trafia się nadgorliwa Pani i dokładnie wybebesza
Przemka plecak).
4. Autobusem do Gorakhpur.
Autobus podwozi nas pod sam dworzec, ale czasu mamy sporo a do tego zaplanowaliśmy
porządną kolację. Znajdujemy chyba najbardziej “fancy” restaurację w mieście i zjadamy
wypaśne jedzonko z lassi, shake’ami za astronomiczną kwotę 1700 IRP. Nie da sie ukryć,
że jedzenie jest naprawdę przepyszne.
Około 19:30 ruszamy na stację skąd o 20:50 rusza nasz pociąg. Mamy bilety na sleepera
więc klasa którą zachodni turyści raczej boją się jeździć. W tej chwili już w zasadzie można
tu spotkać już tylko biedniejszych Hindusów (oczywiście tych których stać na dorzucenie
kilkudziesięciu rupii ponad drugą klasę siedzącą). Mamy prycze na górze także szybko
dekujemy się na naszych grzędach, przyczepiając plecaki paskami, żeby nam nie
pospadały. Noc w zasadzie w większości udaje nam się przespać, z dokładnością do
lekkiego szczękania zębami pomimo założenia na siebie prawie wszystkich ciuchów
(skarpetki zwykłe + wełniane, majtasy merinosowe, kalesonki merino, spodnie z Peru,
spodnie trekkingowe, koszulka merino długa + krótka, polar, kurtka puchowa. Do tego na
stopy bluza 🙂 Nie chcemy wyciągać śpiworów bo po tych warunkach pewnie należałoby im
się natychmiastowe pranie.
2018-12-07
Rano niestety okazuje się, że zgodnie z obawami, pociąg jest spóźniony, tyle że ostatecznie
opóźnienie rośnie do 4 godzin (sic!). Z 13 godzinnej podróży robi się 17 i mój czas do
samolotu na Goa radykalnie się kurczy. Wysiadamy na stacji Ghaziabad (miasto obok
Delhi). Inicjalny plan był taki, żeby pojechać stąd pociągiem do Delhi, ale oczywiście jest on
również spóźniony więc niespecjalnie jest to jak zgrać. Ostatecznie decydujemy się wziąć
Olę lub Ubera. Po 3 nieudanych próbach zamówienia Oli (pierwszy kierowca miał przyjechać
za 25 min., drugi zrezygnował po 10 min a trzeci po pierwszym telefonie) a potem 2 Ubera
(podobna sytuacja) ostatecznie przyjeżdża gościu z Ubera. Nasze nerwy są już na krawędzi,
szczególnie że po drodze jest jakaś blokada policyjna w której również spędzamy
dodatkowe 15 min. Całkiem na styk udaje nam się dotrzeć do hotelu Przemka, gdzie ja biorę
prysznic, zjadamy razem obiad, i po pożegnaniu z Przemem pakuję się do Ubera na
lotnisko. Uff, wszystko się udało i wreszcie wylatuję z tego wariatkowa – Goa to na szczęście
nie Indie 😀
Na lotnisku dzwonię jeszcze do Uluśki która akurat robi zakupy w Auchanie – dziwne uczucie
– tak odległe światy 🙂
W samolocie dostaje zamówiony z PL (za jedyne 10 PLN) posiłek składający się z małej
pizzy, ciasteczek, soczku mango, kawy i paczki bakalii. Co prawda po wcześniejszych
przejściach (Pawła, Przemka i moich) obiecałem sobie, że nie będę nic jadał w samolocie w
Indiach, ale AirAsia to co innego 🙂
Lot przebiega bez żadnych problemów i po trochę ponad 2 godzinach jestem na Goa. Po
wylądowaniu, jeszcze na pokładzie, miłe zaskoczenie – zamiast Indyjskich lalala wita nie Sia,
Cheap Thrills – może nie jest to szczyt kunsztu artystycznego, ale na pewno stanowi miłą
odmianę 🙂
Po całym pudełku żarcia decyduje się na spacerek (zamiast taxy) do mojego homestaya
(Noel’s) który znajduje się po drugiej stronie lotniska (40 min). Noc jest bardzo przyjemna,
temperatura około 26 st.C. i widać wszystkie gwiazdy na niebie. Podziwiam ładne
zabudowania i ogólny porządek – jeśli tak będzie dalej to to naprawdę jest inny świat.
W homestayu dostaję pokój z widokiem na kościół katolicki 🙂
Tekst i zdjęcia: Grzegorz Jurzysta